Teraz, od kilku dni, zanurzenie w roślinach. Dotykanie, podwiązywanie, podcinanie, pielenie… Tego ostatniego nadmiar – mięśnie, wciąż te same, nadwyrężane… Stały ból… Ale także – rozkosz chodzenia boso po trawie… Trawa szmaragdowa, mięciutka, codziennie koszona przez robota… Obfite plony truskawek i poziomek… Także – cukinii, które rosną dosłownie w oczach! Pierwsze nieśmiałe zbiory wiśni i porzeczek. Oszałamiający aromat zbieranych co rano ziół, zmieszanych z twarożkiem… Kolendra, lubczyk, macierzanka, tymianek, bazylia, szałwia, mięta, natka pietruszki, szczypiorek.
Zanurzenie w lekturze. „Szczygieł” Donny Tartt. Fragment, który złapał za gardło:
” … między „rzeczywistością” z jednej strony a punktem, gdzie umysł styka się z rzeczywistością, istnieje strefa pośrednia, tęczowa krawędź, gdzie rodzi się piękno, gdzie dwie zupełnie różne powierzchnie mieszają się i stapiają, przynosząc coś, czego nie jest w stanie dać życie: w tej przestrzeni mieści się cała sztuka i cała magia. I – twierdziłbym też – cała miłość. … I tak jak muzyka jest przestrzenią między nutami, tak jak piękno gwiazd wynika z przestrzeni między nimi, tak jak światło słońca pada pod kątem na krople deszczu i rzuca na niebo tęczę – tak też przestrzeń, w której istnieję…, jest właśnie tą strefą przejściową: gdzie rozpacz padła na czystą inność i stworzyła coś pięknego…. Że życie, abstrahując od innych jego przymiotów, jest krótkie. Że los jest okrutny, ale może niekoniecznie ślepy. Że natura (czyli śmierć) zawsze wygrywa, ale to nie znaczy, że mamy się przed nią korzyć i płaszczyć. Że chociaż może nie zawsze cieszymy się, że tu jesteśmy, naszym zadaniem jest i tak zanurzyć się w tym bagnie i przebrnąć na drugi brzeg z otwartymi oczami i sercem. I w trakcie tego powolnego umierania, gdy wznosimy się ponad organiczność i znów sromotnie się w nią zapadamy, chlubą i przywilejem jest kochać to, czego śmierć nie tknie.”
Niby nic odkrywczego, ale bardzo te słowa mnie z jednej strony rozczuliły, a z drugiej podziałały na mnie jak muzyka rockowa – z jej pazurem i buntem. Podoba mi się zwłaszcza sformułowanie o rozpaczy, która padła na czystą inność i stworzyła coś pięknego. Sztuka najczęściej rodzi się z rozpaczy, pokonanej, przezwyciężonej rozpaczy. Cała powieść – bardzo sprawnie napisana i atrakcyjna w odbiorze – jest fascynującym hymnem na cześć ludzkiej twórczości właśnie. Coraz bliżej mi do tego właśnie przeświadczenia, że sztuka, także sztuka miłości, wszelka abstrakcyjna kreacja jest tą najważniejszą wartością i – w chwilach próby – jedynym punktem zaczepienia. To, co – wydawałoby się – najbardziej ulotne, niejasne, nieoczywiste, niezbyt konieczne do życia, jest jednocześnie – taki absurd, taki paradoks – nieśmiertelne i trwałe, i w czarnej godzinie stanowi jedyną deskę ratunku. Tak to dziś czuję. Zastanawiam się też, jak funkcjonowałabym po śmierci Jurka, gdybym od wczesnego dzieciństwa nie była przez rodziców otaczana sztuką i literaturą. Myślę też, że w czasach epidemii depresji wśród dzieci i młodzieży to właśnie w sztuce musimy szukać ratunku.
Skończyłam „Szczygła”, wzięłam się za „Kolej podziemną” Colsona Whiteheada.
Wciąż ćwiczę na gitarze „The Best”. I wciąż mam w głowie nasz trójkąt miłosny: Jurek, ja i Tina Turner.
Zanurzenie w życiu… W czymś, co przemija, ale – dzięki naszej emocjonalnej kreacji – trwa wiecznie…
Byłam i wciąż jestem dzieckiem. Maleńkim, coraz większym. Nastolatką. Byłam i wciąż jestem córką, choć moi rodzice już nie żyją. Byłam i wciąż jestem wnuczką, co intensywnie poczułam, gdy ostatnio oglądałam rodzinny film z 1964 roku. Na tym filmie zobaczyłam babcię i ciocię babcię, w ruchu… Wciąż bliskie, bardzo bliskie i kochane. Ciepło i suchość dłoni cioci babci, gdy wędrowałyśmy dokądś razem… Elegancja babci. Jej uśmiech… Wrażenie bliskości niezwykłe! Byłam i wciąż jestem dziewczyną, choć nie śpi ze mną żaden chłopak. Byłam i wciąż jestem żoną, pomimo że dzisiaj znów wyskoczyło mi w telefonie pośmiertne zdjęcie Jurka. Byłam i wciąż jestem matką. Maleńkiego dziecka, większego, dziewczynki, dziewczyny, dorosłej kobiety. Byłam i wciąż jestem babcią. Właśnie w sobotę 15 lipca daleko, daleko urodziło mi się trzecie wnuczę – Julian. Śliczny chłopczyk. Profil, nosek, usteczka podobne ma do swojej mamy, siostry i … do mnie. Związek z kobiecą linią spektakularny… Ale urodził się w znaku Raka – jak jego dziadek, pradziadek i prapradziadek… Astralny związek z linią męską wyraźny. Ogromna ciekawość – jaki będzie… Już wiadomo, że ma mądrych, kochających rodziców i absolutnie niezwykłe rodzeństwo. Mądrego, opanowanego, refleksyjnego, wrażliwego, kierującego się zasadami starszego brata. Empatyczną, wyjątkowo czułą, opiekuńczą, pełną uroku siostrę. Wzorce cudowne! Więc Julian niby nieznany, lecz jednocześnie troszkę rozpoznany, bo wyrastający z tych samych korzeni… I bliski sercu – bardzo, bardzo! Trwam zanurzona w tym nurcie życia w permanentnym zdziwieniu… Dobrze, że istnieje fizyka kwantowa… Ona próbuje trochę racjonalizować…