W serii różnych awarii i przejawów autodestrukcyjnego zachowania warszawskiego domu – jeszcze i takie… Siedzę przy biurku, piszę tekst na bloga… Raptem słyszę podejrzany szelest wśród książek umieszczonych na regale. Przeraziłam się, że zaraz będę musiała wyprosić jakiegoś nieproszonego dzikiego futrzaka… Patrzę na półki, na których książki zalegają gęsto… A one jakieś dziwne, jakby subtelnie, delikatnie ożyły… Nie wiem, czy moje oczy szwankują, czy mózg… I raptem z trzech środkowych półek pojedyncze tomy zaczynają pomału zsuwać się – na biurko, na szafkę, na moje kolana… Łapię… Zbieram… Nie nadążam…
W jednym momencie trzy półki z sześciopółkowego regału, po niemal trzydziestu latach obciążenia, postanowiły zamienić się w pochylnię…
Regał znajduje się w sypialni i gromadzi najważniejsze dla mnie książki; takie, które mnie jakoś uformowały, miały duży wpływ na mój sposób myślenia. Łapanie ich jest więc dla mnie emocjonujące. Stały w kilku szeregach. O niektórych już całkiem zapomniałam. Szykując regał do reperacji, zdjęłam je wszystkie, powstrzymując się, by się w nich nie zagłębić i tym samym – nie odciąć całkiem od rzeczywistości. Było to trudne.
Do Grzegorzewic wzięłam dwie – Jana Kotta, „Powiastki dla wnuczek” i Jenny L. Witterick, „Tajemnica mojej matki”.
Pierwszą przeczytałam w 2002 roku, kiedy jeszcze nie śniło nam się o wnuczętach. Powtórna lektura teraz, kiedy jestem już babcią, na pewno smakowała inaczej. Dwa cytaty:
„Mówi się, że dziadkowie bardziej kochają wnuki od swoich własnych dzieci, ponieważ są samą radością bez obowiązków. To czasem prawda, ale dziadkowie dzielą z rodzicami również troski, niepokoje i jakże często, zwłaszcza teraz, i obowiązki. Mówi się również, że między córką i matką, między synem i ojcem istnieje rywalizacja. Świadoma albo nieświadoma, być może przekazywana dziedzictwem. Ale teraz i nie o tym. Myślę, że miłość do wnuków pochodzi z jeszcze głębszych pokładów. Nazwałbym ją może metafizyczną, ale boję się takich słów.”
„Moją wnuczkę zaprowadzono po raz pierwszy do ogrodu zoologicznego w Warszawie. Nie interesowały jej lwy. Patrzyła długo na starego goryla i on także bacznie się jej przypatrywał. Potem powiedziała bardzo cicho, bo była dobrze wychowana: ”Tatusiu, dlaczego ten pan jest w klatce?”.”
Druga książka oparta jest na faktach i opowiada o Polce Franciszce Halamaj i jej córce Helenie, które w czasie niemieckiej okupacji, pod nosem Niemców, uratowały w swoim domu kilkunastu Żydów i … niemieckiego dezertera. Dwa cytaty:
„Mama jest najbardziej niezwykłą kobietą, jaką znam. Ma miękkie serce i silną wolę. Głęboko współczuje, ale nie ustępuje w kwestii pryncypiów. Jest kochająca matką, a jednak ryzykowała moje życie. Straciła syna w konflikcie między Niemcami i Żydami, ale ani do jednych, ani do drugich nie żywi nienawiści. Przez dwadzieścia miesięcy przechowywała dwie żydowskie rodziny i niemieckiego żołnierza, nie chcąc niczego w zamian.”
„Ani mama, ani ja nie zastanawiałyśmy się, co nami kieruje. Nie byłyśmy religijne. Nic nas nie łączyło z Żydami. Sądzę, że po prostu nie umiałybyśmy zostawić bez pomocy ludzi, którym bez niej groziła śmierć.”
W weekend jeszcze jedna lektura – fascynujący album „Wielkie i małe historie. Tworzenie kolekcji Muzeum Historii Polski”. Prezent od Joli, która odwiedziła mnie na wsi. Opis niezwykłych eksponatów. Wśród nich oprócz – dosyć oczywistych – szesnastowiecznych gobelinów, husarskiej zbroi, żołnierskich mundurów, starych monet, papierośnicy Ignacego Jana Paderewskiego, obiektów wydobytych z dna Wisły itp. itd, znalazły się m.in. suknia wizytowa z 1925 r. oraz rower „Wigry” i para dziecięcych butów z NRD z lat osiemdziesiątych XX wieku.
Zastanawiam się, ile mam takich przedmiotów w domu… Jakieś korale babci, jakaś bransoletka, wieczne pióro… Mam amerykańską małą czarną z lat dwudziestych lub trzydziestych XX wieku – najelegantszą suknię, jaką kiedykolwiek nosiłam, w której bawiłam się na kilku balach sylwestrowych, a którą dostałam podczas wakacji z tatą, na Węgrzech od niejakiej Aranki. Byłam wtedy nastolatką i kreacja czekała kilka lat, nim mogłam ją założyć. Do węgierskiej rodziny trafiła tuż po wojnie, w paczce z Ameryki. Nie zaszkodziło jej kilkukrotne pranie chemiczne. Szwy nie rozeszły się, a cekiny nie straciły połysku. Piękny krój! Piękne wykonanie!
Jurek zbierał stare maszyny do pisania, aparaty fotograficzne i kamery. Ta niewielka, ale ciekawa kolekcja przechowywana jest w pokoju Jurka w szkole…
Myślę o starych przedmiotach… Ich ciekawej historii…
Przy nogach mam Lunę. Z nią coraz gorzej. Muszę ją wnosić i wynosić z samochodu. Próbuję nauczyć korzystania z pochylni. Z kiepskim rezultatem. Psina jest coraz słabsza na spacerach. Coraz częściej chwieje się i potyka. Ale bywa jeszcze szczęśliwa. W sobotę jadłam śniadanie na tarasie. Było bardzo ciepło i słonecznie. Ze wzruszeniem patrzyłam, z jaką rozkoszą wyleguje się w półcieniu na szmaragdowym trawniku, między różami. Tarzała się nawet kilka razy energicznie w trawie, z wyraźną radością w oczach. Momentami nasłuchiwała odgłosów wsi, gadania ptaków lub podekscytowana węszyła. Wieczorami wyraźnie cierpi. Dostaje proszki przeciwbólowe i zmniejszające napięcie mięśni. Wciąż na szczęście ma wielki apetyt, także na kolację. Wciąż muszę hamować jej szaleństwo z radości, gdy zbieramy się na wieś… Tego się trzymam. Kurczowo.