MATKI, CÓRKI I INNE NIESZCZĘŚCIA…

W domu na wsi w każdy weekend przyjmuję gości… Różnych… W różnym wieku… Różnie ze mną powiązanych. Wśród nich są także kobiety z mojego pokolenia… No i rozmawiamy… Dużo i otwarcie.

Okazuje się, że większość z tych kobiet, choć są aktywne, radosne, otoczone przyjaciółmi, samodzielne, sprawne i niezależne także finansowo, ma bardzo trudne relacje z dorosłymi już córkami. Wspólnym mianownikiem jest to, że wszystkie te córki były oczkiem w głowie swoich matek. Otrzymały najlepszą edukację, wsparcie wszelakie, także – psychologiczne.

Teraz te wszystkie córki same są matkami… To, jak traktują swoje matki, jest przedziwne i – oględnie mówiąc – nieładne. Jedne w sposób bolesny ograniczają im kontakt z wnuczętami. Inne – wręcz przeciwnie – nadużywają ich dobrej woli, nie licząc się z fizycznymi możliwościami kobiet w wieku emerytalnym, które prowadzą jeszcze na przykład swoje firmy i permanentnie są przemęczone. Pozwalają sobie na bezlitosne, negatywne oceny i agresję werbalną.

Matki, które stały się babciami, słyszą – „Zabraniam ci spotykania się z nim/nią (i chodzi tu nie tylko o wnuczęta, lecz także o przyjaciół”); „Czemu kupiłaś mieszkanie w tej samej dzielnicy?”; „Pytałaś mnie o zgodę?” „Jak zwykle niczego nie rozumiesz”. W najlepszym wypadku muszą nieustannie cenzurować swoje słowa i reakcje, żeby nie narażać się na agresję. Milczą. Nie czują się swobodnie. Przemilczają afronty. Samotnie przeżywają trudne sytuacje, bo przecież trudno opowiadać znajomym o agresywnej córce, która jeszcze niedawno była dumą i radością.

Być może same są sobie winne…

Być może… Rozpieściły… Rozpuściły… Nie stawiały granic… Być może…

Zastanawiam się jednak nad ogólną tendencją w myśleniu o życiu… Modna teraz współpraca z indywidualnym coachem w celu usprawnienia funkcjonowania w świecie lub/i zgłębianie psychologicznych teorii, rozmaitych poradników umacniają w nas – z jakiegoś powodu – przeświadczenie, że za nasze trudności, nasz dyskomfort winę ponoszą przede wszystkim rodzice – bo za mało lub za dużo się nami interesowali, za dużo lub za mało nas wspierali, bo oceniali, wymagali, ograniczali lub pobłażali i wybielali, zajęci pracą, za mało mieli dla nas czasu… Jednym słowem – nie byli idealni!

Jest jeszcze inna tendencja, związana z akcją „me too”. Okazuje się, że za nasze trudności w relacjach z mężczyznami odpowiada np. czyjś zły dotyk dwadzieścia lat wcześniej…

Pamiętam doskonale, jak trudno mi było być dziewczynką, panienką, młodą kobietą… Ile ostrożności i sprytu musiałam wykazywać każdego dnia, by uniknąć molestowania seksualnego i przemocy. Na klatce schodowej, na ulicy, w autobusie… Udało mi się uniknąć najgorszego, ale czułam się przez sporą część życia jak ścigane zwierzę. Mężczyźni byli bezkarni – jakiś sąsiad – szanowany adwokat i tenisista, jakiś internista, jacyś przechodnie – agresorzy, jacyś partnerzy w tańcu, dla których przekraczanie zasad przyzwoitości było normą, a mój protest traktowali jako bulwersujące dziwactwo. Czy to wszystko miało jakiś wpływ na moje relacje z chłopakami i mężczyznami… Na moją fascynację nimi, miłość i czułość? No przecież – nie!

Czy męska przemoc jest normą? No – nie!!! Wszelkich agresorów seksualnych, pedofili trzeba ścigać, karać i piętnować. Trzeba też skutecznie ścigać przemoc w rodzinie. Chronić słabszych – dzieci i kobiety przed rozmaitymi „macho”, przekonanymi, że kobiety i dzieci są ich własnością, przed alkoholikami używającymi siły fizycznej! Dobrze, że teraz więcej niż kiedyś mówi się o tym, czym jest przemoc i jakie prawa mają zarówno kobiety, jak i dzieci.

Z drugiej strony jednak – życie nie jest idealne, ludzie bywają źli i okrutni, ulegają popędom, niekoniecznie szlachetnym. W różnych miejscach na ziemi – ZAWSZE! – trwa – bliżej czy dalej nas – jakaś wojna, podczas której ZAWSZE – bez względu na kulturę i narodowość – uwalniają się najgorsze instynkty. Wiemy o tym. Codziennie oglądamy telewizyjne migawki z takich wydarzeń. Nasi przodkowie doświadczyli tych okropieństw bezpośrednio i nie mieli żadnego wsparcia terapeutycznego. Pomimo to żyjemy. Z tą tragiczną świadomością! Dorabiamy się. Zakładamy rodziny. Powołujemy na świat dzieci. Sadzimy drzewa. Kochamy. Uśmiechamy się. Bawimy. Rozwijamy się. Edukujemy. Dzielnie pchamy ten nie najlżejszy wózek – czasem heroicznie walcząc o szczęście!

Uśmiechnięta dzielność jest moim idolem! Nie – rozdrapywanie ran i szukanie winnych!

Sensem życia – tworzenie wokół siebie, na ile się da, lepszego świata! Lepszego! Bo idealny nie jest możliwy!

Uważam, że dobrze by było, aby psychologiczna praktyka nakierowana była właśnie na wykorzystywanie własnych zasobów i umiejętność osiągania spełnienia i szczęścia, POMIMO WSZYSTKO! Nie zaś – na tropienie winowajców naszych trudności i rozdrapywanie ran.

Pamiętam, jak trudno było mi być córką, jak musiałam w wieku dwunastu, trzynastu lat samodzielnie, bez instrukcji fachowców, „wybijać się na niepodległość”. Jakie to było bolesne. Ale chyba na tym właśnie polega dorastanie i „odpępnianie”… Jestem i byłam emocjonalna. Daleko mi do ideału.

Daleko do ideału było moim rodzicom i dziadkom. Pomimo to mój tata odwiedzał swojego tatę, kiedy tylko mógł. Do swojej mamy dzwonił codziennie rano i często ją odwiedzał. Mówił do niej – „matuś”. Moja mama tęskniła za swoją mamą, która młodo zmarła. Do swojego taty mówiła z miłością „tatku” i bardzo go kochała. Nie wyobrażałam sobie braku troski o swoich rodziców, osobnych świąt, braku kontaktu. Tata zmarł wcześniej. Mama jednak przez wiele lat wymagała opieki. Dostała ją ode mnie nie dlatego, że tak wypada, że tego wymagała przyzwoitość… Emocjonalnie nie zniosłabym sytuacji oddalenia. Musiałam być przy niej nie tylko dla jej, ale także – dla swojego komfortu psychicznego.

Teraz wszystko się pozmieniało… Czy na lepsze… Czy tym pełnym pretensji, dorosłym córkom, które posiadły rozległą wiedzę psychologiczną i zamieniły nagle swoje matki w chłopców do bicia, jest od tego łatwiej żyć… Jak to odbija się na emocjach ich dzieci… Dostaje się matkom-babciom, to pewne… A jest nas wiele… Więcej niż mogłoby się wydawać, bo nie jest łatwo się przyznać do takiej sytuacji… Ale my już nie takie ważne. Przeżyłyśmy dużo dobrego i złego… Rozumiemy więcej… Po roku intensywnych spotkań towarzyskich w nowym domu mam wrażenie, że zła relacja matek z dorosłymi córkami w takiej skali staje się nowym zjawiskiem społecznym… Może w końcu zaczniemy się ujawniać ze swoim matczynym „me too”.

Darzyłam zawsze psychologów wielką estymą… Chyba jednak stało się tak, że po latach braku jakiejkolwiek świadomości i wiedzy psychologicznej – w czasach transformacji ustrojowej rzuciliśmy się na tę wiedzę bez jakiegokolwiek umiaru i dystansu, i tak nam zostało. A co za dużo, to niezdrowo…

Czy tak trudno zobaczyć szklankę w połowie pełną i nie wymagać od kogoś i od siebie samego – ideału… Czy tak trudno umieć zachwycić się zapachem deszczu, rozleniwiającą energią słońca, ciepłem czyichś dłoni, dostrzec i docenić czułość w oczach i uśmiechu… Zamiast hodować w sobie złe emocje…

La vie est belle! Mimo wszystko!

Leave a Reply