Na początku ferii – jeszcze – miłe sercu – urodzinowe celebracje. Piękne kwiaty i prezenty… I jeszcze święty Jerzy przygalopował na białym koniu z deklaracją, że będzie nade mną czuwał! Znajdzie swoje miejsce w domu na wsi. I jeszcze pojawił się… kawałek Meksyku…
A w ursynowskim mieszkaniu remont, który – jak można było przewidywać – przeciągnie się na tydzień po feriach.
Całe mieszkanie poprzedzielane foliowymi kurtynami. Te nieoczekiwanie stały się dla starej, kulejącej suczki inspiracją do zabawy. Miałam wyrzuty sumienia, że – nie zważając na słabość Luny – zafundowałam jej rozgardiasz w domu. A tu – proszę! – obudził się w niej szczeniaczek! Podskakuje, upada na folię, podrzuca ją nosem, mości się na niej. Po prostu – nie poznaję staruszki! Ruch w domu też zdaje się nie przeszkadza jej. Przeciwnie – wyraźnie jest zainteresowana i najchętniej pomagałaby we wszystkim. Troszkę jest sfrustrowana, że nikt się z tych jej intencji nie cieszy. Kuchnię tymczasową urządziłam sobie w drugiej łazience na górze. Na wannie jest blat. Na nim jeden palnik kuchenny, talerz, szklanka… Minimalizm…
Poza tym – kurz, przeciągi od nieustannego wietrzenia… Katar i kaszel…
Już dwa weekendy nie byłam w Grzegorzewicach… Liczę, że w najbliższy weekend uda mi się pojechać… Trochę mi tęskno… Pozwala mi przetrwać tak długą rozłąkę ze wsią lektura książki Lecha Wilczka – „Moje życie z Simoną Kossak”. W niej – mnóstwo niezwykłych zdjęć przyrody i równie niezwykła opowieść o życiu w Puszczy Białowieskiej – bez prądu i bieżącej wody (ciężko by mi było!).
Na stronie 60 przytoczone są słowa Desmonda Morrisa:
„Brutalność wobec naszych zwierzęcych braci oznacza brutalizację naszego postępowania także wobec ludzi.
Kultura, którą cechuje współczucie dla zwierząt, jest kulturą wrażliwości także w innych dziedzinach.”
Kultura, świadoma pokrewieństwa ze zwierzętami, jest kulturą szacunku dla własnych korzeni.”
(Desmond Morris, Nasza umowa ze zwierzętami, Warszawa 1995)
Na stronach 73 i 75 przywołany jest fragment książki Zenona Kruczyńskiego pt. „Farba znaczy krew” (Gdańsk 2008):
„Gdyby nasze umysły nie były zamroczone abstrakcjami, musielibyśmy skonfrontować się z tym, co wyrządzamy zwierzętom, sobie nawzajem, powietrzu, którym oddychamy, i wodzie, którą pijemy… Oczywiście nie chcemy dostrzec powagi swojej sytuacji, to zbyt bolesne. Całe gatunki żywych istot giną bezpowrotnie, ogromne, pradawne lasy – płuca tej ziemi – są wycinane dla zysku. Wzbudza to zbyt wiele cierpienia i lęku, więc większość ludzi zamyka na to oczy i uszy, chroniąc się w ciasnym świecie własnych myśli i przyziemnych spraw, zamiast doświadczania życia bezpośrednio – stawiając czoło prawdzie o tym, co wyrządzamy sobie nawzajem i naszej planecie.”
Wątek okrucieństwa wobec zwierząt jako okrucieństwa w ogóle, okrucieństwa, które łatwo przekłada się na stosunek do ludzi przewija się przez całą książkę. A my tak łatwo zrzucamy winę na innych. Okrutni są zawsze jacyś „oni” – Niemcy, Rosjanie, Hutu, gdzieś, kiedyś, najlepiej – dawno temu i daleko… Bo przecież nie my… Nie teraz – tacy wykształceni, oczytani, empatyczni i sympatyczni, cywilizowani, znający dobre maniery… Taka błoga iluzja… Taki plaster na nasze samopoczucie. Tak, jakbyśmy na przykład nie czytali w szkole opowiadań Tadeusza Borowskiego, gdzie precyzyjnie pokazany jest mechanizm uwalniania się zła w człowieku… Także empatycznym i sympatycznym… Jakbyśmy nie czytali jak najbardziej współczesnych reportaży z rzeźni. Jakby nie dochodziły do nas informacje o jakichś zamęczonych niemowlętach, troszkę starszych dzieciach, psach, koniach, kotach, ptakach… Pobitych, zgwałconych kobietach… Całkiem blisko, gdzieś za rogiem…
To nie jacyś zwyrodnialcy są problemem, to nasze normy, zasady funkcjonowania, schematy działania, które wmontowaliśmy w nasz świat, i które większościowo akceptujemy – nie wyglądają dobrze, rozwijają drapieżcę w każdym z nas, nie dają zbyt dużo nadziei na sensowną przyszłość naszego gatunku, więc – na pocieszenie – inny cytat (s. 75):
„Niedawno w lesie koło miasta locha prowadząca młode dotknęła mnie swoim „strasznym ryjem”. Stałem pod drzewem, patrzyłem na nie i właśnie wtedy, pomalutku, wyprężona jak struna, podeszła do mnie i dotknęła wierzchu mojej wyciągniętej dłoni swoim ciepłym, wilgotnym nosem. Raz … i drugi. Delikatnie. Niezwykłe, niezwykłe dotknięcie. A potem położyła się kilka kroków dalej, a za nią jeszcze jedna, bardzo duża. Pasiaste warchlaki szukały zeszłorocznych żołędzi. Zerkały na mnie swoimi wielkimi ciemnobrązowymi oczami z zawiniętymi rzęsami. Usiadłem na ziemi. Siedziałem wśród nich kilkanaście minut, odpoczywaliśmy wspólnie. Moje serce, a potem całe ciało wypełnił ciepły spokój. Wszystko było doskonałe. Poczułem się wolny.”
Takich chwil przeżytych w naturze powinniśmy sobie życzyć jak najwięcej – dla dobra naszego, dla dobra innych i dla dobra całego świata. Bo może kiedyś – dzięki takim doświadczeniom współbycia z przedstawicielami innych gatunków – stworzymy regulacje naszego korzystania z zasobów planety, które wprost będą wynikać z głębokiego przeświadczenia, traktowanego jak aksjomat, że wszystko, co nas otacza, ma charakter duchowy – inni ludzie, nawet jeśli różnią się od nas bardzo – mentalnością, kolorem skóry, zwyczajami; wszystkie zwierzęta, rośliny, akweny, góry, lasy… I nie tylko – że ma charakter „czującej energii”, ale także – że tworzy jedną spójną całość. Przepiękne boskie dzieło, którego jesteśmy jedynie częścią… A miarą naszego człowieczeństwa nie są bynajmniej nasze zdobycze (najczęściej – po trupach), ale nasza empatia, wrażliwość i miłosierdzie. Daleka droga przed nami! Mam nadzieję, że będziemy jako gatunek mieli jeszcze szansę na jej odbycie…
A może sens istnienia polega jeszcze na czymś innym… Bo przecież, jak się zastanowić, wszędzie – nawet tam, gdzie człowiek jeszcze nie zagościł – odbywa się mord, wieczne polowanie, pożeranie jednych przez drugich… Może więc nasze oceny, że coś jest złe albo dobre, w ogóle pozbawione są sensu. Życie jest tak rozrzutne, szalone… Karnawał prokreacji… Karnawał radości – motyla w słońcu, ptaka szybującego nad chmurami, człowieka pokonującego kolejne bariery, wydawałoby się niemożliwe do pokonania… Buzująca obfitość wszelakich narodzin… Przerażająca nas wielość śmierci na rozmaite sposoby… Może sens tego tańca życia i śmierci, radości i cierpienia musi być przed nami zakryty… I pozostaje nam jedynie z godnością odgrywać nasze role i starać się iść za wewnętrznym głosem naszego własnego osobistego sensu istnienia, naszego osobistego powołania…
Fragment z wywiadu z Simoną Kossak (s. 332):
„Jeśli masz sprawę, którą uważasz za nadrzędną dla swojego człowieczeństwa, nie dopuszczaj do głosu swojego ego. Nie ciesz się, gdy cię chwalą, nie rozpaczaj, gdy cię ganią. Rób swoje, nie oczekując rezultatów. Liczy się tylko droga, tylko działanie. Zła to strzała, która zbacza przy byle podmuchu. Walka o sprawiedliwość, o dobro trwa dłużej niż rodzaj ludzki. I głupotą jest sądzić, że to ty ją masz zakończyć ostatecznym zwycięstwem.”
A może – jeszcze inaczej… Kto to wie…