Myślę o swoim tacie… W końcu niedługo Dzień Ojca… Myślę o nim także w kontekście tej fali, mody na epatowanie traumami z przeszłości i na szukanie w tych traumach przyczyn swojego dyskomfortu, swoich dolegliwości, cierpienia – zarówno duszy, jak i ciała.
I – żeby było jasne – jestem zdecydowanie za pociąganiem do odpowiedzialności różnych sadystów, znęcających się nad słabszymi, zarówno w czasie pokoju, jak i w czasie wojny. Jestem również za korzystaniem z pomocy psychologicznej lub psychiatrycznej, jeśli nie radzimy sobie ze sobą i swoimi emocjami.
Jeśli jednak ktoś w wieku dojrzałym, a czasem wręcz w drugiej połowie życia wciąż – pomimo 5, 10, 20, 30 lat terapii psychologicznej – zrzuca odpowiedzialność za swoje niepowodzenia i trudności na kogoś, kto przed 20, 30, 40 laty krzywo na niego spojrzał, okazał zbyt mało czułości, poświęcił zbyt mało czasu – to taki stan rzeczy jestem skłonna uważać za niezamierzony, szkodliwy efekt długoletniej terapii, która wręcz inspiruje, by epatować swoim wielkim nieszczęściem, rozpisywać się o nim w mediach społecznościowych, rozdzielać włos na czworo, zamiast przywracać człowieka do grona szczęśliwych i efektywnych ludzi.
Wracam do mojego taty. Był bardzo kochany przez rodziców, wręcz rozpieszczany. Posłali go do najlepszej prywatnej Koedukacyjnej Szkoły Powszechnej „Rodziny Wojskowej”. W domu korzystał z dodatkowych prywatnych lekcji francuskiego oraz gry na pianinie i gry na harfie. Tę sielankę przerwała II wojna światowa. Przeżył naloty bombowe na Warszawę. Funkcjonował w okupowanym mieście. Uczestniczył w ryzykownych tajnych kompletach. W czasie wakacji na wsi uciekł z kolumny mężczyzn i chłopców prowadzonych na rozstrzelanie, w ramach zemsty Niemców za akcję partyzancką przeprowadzoną w okolicy. W końcu jako nastolatek – pojmany w ulicznej łapance – trafił do prawdziwego piekła na ziemi pod nazwą KL Mauthausen-Gusen. Tam wielokrotnie pobity niemal na śmierć, zaliczył udaremnioną przez mojego dziadka próbę samobójczą, w końcu tuż przed wyzwoleniem obozu trafił na stertę ciał. Cudem ktoś zauważył, że jeszcze żyje i zechciał go ratować.
Po zakończeniu wojny jeszcze kilka długich miesięcy leczono go w austriackim szpitalu pod opieką amerykańskich wojskowych lekarzy. Wrócił do Polski. Nie miał żadnej pomocy psychologicznej. Pomimo to potrafił nieźle zagospodarować swoje życie. Skończył studia ekonomiczne na UW. Podjął ciekawą pracę. Przez wiele lat pracował w Stołecznym Zarządzie Kin. Potem krótko był kierownikiem kina „Ochota”, a następnie – już chyba do swojej śmierci – kina „Muranów”. Przez cały czas swojego życia zawodowego prowadził w różnych miejscach Warszawy Dyskusyjne Kluby Filmowe – dla dzieci, młodzieży i dla dorosłych. Wygłaszał prelekcje o filmach. Prowadził spotkania z aktorami i reżyserami. Lubił swoją pracę.
Realizował także dwie pasje swojego życia – podróże i … flirtowanie.
Lubił się bawić. Był duszą towarzystwa. Świetnie tańczył. Miał ładny głos. Grał na pianinie. Znakomicie, plastycznie i interesująco, opowiadał. A miał o czym. Czytał książki, także z tzw. „drugiego obiegu”, oglądał filmy, także na zamkniętych pokazach i udało mu się zwiedzić świat. To ostatnie w PRL-u nie było łatwe. Tata nie był zamożny. Jego rodzina straciła wszystko w czasie wojny. Praca na etacie zapewniała jedynie zaspokojenie podstawowych potrzeb. Nie miał szans, by wyjeżdżać na Zachód. A jednak bardzo tego pragnął i znalazł na to sposób. Wszystkie pieniądze zarobione z prowadzenia DKF-ów i imprez kulturalnych odkładał do osobnej koperty. Znalazł – ogólnie dostępną, ale nikomu jakoś nieznaną możliwość wyjeżdżania za „żelazną kurtynę” – na statkach handlowych. Wynajęcie kabiny pasażerskiej nie kosztowało więcej niż opłacenie kwatery u Kaszubów w Chałupach, w domu bez kanalizacji i bieżącej wody. Kabiny pasażerskie na statkach naszych armatorów – Polskiej Żeglugi Morskiej i Polskich Linii Oceanicznych były bardzo wygodne. Można było poznawać różne miasta portowe, mając zapewnione świetne wyżywienie i dach nad głową. Mój tata zwiedził w ten sposób chyba wszystkie kraje europejskie z dostępem do morza, kilka portów afrykańskich i amerykańskich. W dodatku nauczył się od marynarzy przyjemnej sztuki handlowania i twierdził, że nie dołożył nigdy ani złotówki do żadnego rejsu. Miał więc o czym opowiadać. W DKF-ach otaczał go zawsze wianuszek entuzjastek sztuki filmowej, dyskusje po seansach przedłużały się do późna…
Flirtował w sposób naturalny, tak jak oddychał. Kobiety w każdym wieku były nim zachwycone, lgnęły do niego. Pamiętam, jak irytował mnie entuzjazm moich koleżanek z liceum i ze studiów… Z wypiekami na twarzy i roziskrzonymi oczami słuchały jego opowieści.
Zapewne czarujący brak odpowiedzialności i kilka złamanych serc obciążają sumienie mojego taty…
Jednak nie pamiętam, żeby kiedykolwiek kogokolwiek intencjonalnie skrzywdził. W ogóle nie był agresywny. Nie pamiętam, żeby o kimś źle mówił i do kogoś miał pretensję. Nie wypowiadał się źle o nikim z rodziny, o żadnej nacji, nawet o Niemcach. Wyjechał kiedyś służbowo do NRD, nie miał problemów z rozmową w języku niemieckim i kontaktem z Niemcami. O obozowych przeżyciach nie mówił nigdy. Może to, że udało mu się zachować życie, sprawiło, że cenił każdą jego minutę, żył intensywnie i tak, jak lubił. Na pewno umiał być szczęśliwy. Powtarzał, że nieważne, co się ma, ważne, ile się przeżyło i czerpał z życia pełnymi garściami.
Były dwie oznaki, że czasami dręczą go wojenne, obozowe wspomnienia. Zdarzało mu się pić na umór, nie w takim stopniu jednak, żeby zdezorganizowało to jego życie zawodowe, związki z kobietami, czy też uniemożliwiło realizację planów. Po wódce nie był też nigdy agresywny.
Czasami przez snem zażywał tabletkę relanium. Wszystko!
Dzielny byłeś, Tato!