MOJE SZCZĘŚCIE!

W ubiegłym tygodniu napisałam listy. Trzy. Dla trojga wnucząt. Dla Tadzia na dziewiąte urodziny. Dla Tosi – na siódme. Dla Julianka – na przyjście na ten świat. Sprawiło mi to dużą frajdę. W piątek musiałam przyjechać do Warszawy – z powodu remontu i innych spraw. Narysowałam trzy urodzinowe laurki dla każdego z nich. I to była przyjemność jeszcze większa. Na Tadzinej jest przedstawiony starszy wnuczek surfujący na oceanicznej fali, a na rewersie – kwiaty i motyle, które tak lubi. Na Tosinej – wnuczka na deskorolce, a na rewersie – portret dziewczynki. Na laurce Julianka jest Julianek, zwany Julem – niemowlę w otoczeniu planet, z symbolem znaku zodiaku Raka.

W sobotę, gdy kończyłam rysowanie laurek, około g. 18.30 zadzwoniły wnuczęta. No i zadziało się coś niesamowitego. Rozmowa potoczyła się tak wartko, jak jeszcze nigdy dotąd. Obydwoje – zarówno Tadzio, jak i Tosia – byli wyjątkowo aktywni. Poruszyliśmy wiele wątków. Wspólnymi siłami przeczytaliśmy i omówiliśmy wszystkie wykonane przeze mnie komiksy, które do tej pory im wysłałam. Dzieci zrobiły dla mnie piękne origami. Tosia stworzyła śliczny rysunek. Śpiewaliśmy wszystkie piosenki, które przed ich wyjazdem do Meksyku razem wykonywaliśmy. Włącznie z tą najbardziej przyzwoitą wersją „Morskich opowieści”, której nauczyliśmy się w trakcie wspólnego wyjazdu do Kątów Rybackich, tuż przed rozstaniem. Oglądaliśmy i omawialiśmy zdjęcia członków rodziny z najwcześniejszego okresu ich życia. Z Tadziem wdałam się w rozmowę na temat udanego występu reprezentacji polskich siatkarzy w trakcie Ligi Narodów i o czekających ją przyszłych wyzwaniach – mistrzostwach Europy i igrzyskach olimpijskich. Wnuczek trafnie przeanalizował sposób gry Łukasza Kaczmarka w finale ze Stanami Zjednoczonymi i nagrody, które otrzymał nasz libero – Paweł Zatorski. Obydwoje chcieli zobaczyć znów zdjęcia swoich pokojów w wiejskim domu. Oglądali je i komentowali z przejęciem. Zwłaszcza domek dla lalek – Tosia zastanawiała się, która drewniana laleczka przedstawia każdego z członków naszej rodziny. Potem omawialiśmy możliwe scenariusze ich odwiedzin w grzegorzewickim domu. Ręce taty położyły Julianka na łóżku, między kostką Rubika a origami. A tam Tosia przez cały czas głaskała braciszka. Kiedy ten wrócił na właściwsze miejsce – przy boku swojej mamy, przeczytaliśmy jeszcze dwie książeczki, wybrane przez Tosię, które czytaliśmy wielokrotnie w Warszawie. Historyjki o żółwiku Franklinie. Rozstaliśmy się z trudem po godzinie 22.00. Byłam oszołomiona ze szczęścia. To było nie tylko „widzenie się” wzajemne, ale prawdziwe spotkanie. Zupełnie tak, jakby odwiedzili mnie w realu. Endorfiny zalały mi mózg. I niech ten stan trzyma mnie jak najdłużej!

Leave a Reply