W tym roku – zaabsorbowana wnuczętami – 4 czerwca nie wywiesiłam flag. Zawsze w tym dniu robił to Jurek. Łopotały dwie – biało-czerwona i unijna. Jak 1, 2 i 3 maja, jak 11 listopada… Nie byłam jedyna, zapominalska… W ogóle nie widziałam w Warszawie flag…
Na początku maja pamiętałam: 1 maja 2004 r. Polska stała się członkiem Unii Europejskiej. 2 maja obchodzimy święto flagi. 3 maja – rocznicę uchwalenia Konstytucji 1791 r. 11 listopada – odzyskania niepodległości po 123 latach niebytu…
Same cudowne daty! Ta czerwcowa jakby teraz w niełasce… A przecież to było nasze wielkie narodowe zbiorowe zwycięstwo, osiągnięte nie dzięki szabli, lecz dzięki mądrości ówczesnych opozycjonistów i kartom wyborczym, po które masowo ruszyliśmy się z domów.
I jacyż piękni byli wtedy ludzie! Uśmiechnięci! Radośni! I ci, którzy poszli zagłosować, i ci, którzy doprowadzili do tych wyborów. A przecież po drodze zdarzyło się sporo dramatów rodzinnych, cierpienia, biedy… Areszty, więzienia, przesłuchania, dyskryminacja rodzin…
W tych najmądrzejszych, najodważniejszych, najdzielniejszych nie było pragnienia zemsty i żądzy władzy. Był patriotyzm w czystej postaci i poczucie wspólnoty, jedności narodowej…
Mieliśmy swój karnawał… Na chwilę…
W szkole dwa ostatnie spotkania bardzo cool(turalne) miały przypomnieć o tej historycznej, radosnej, spychanej w niebyt dacie – majowa rozmowa ze Zbyszkiem Janasem oraz 2 czerwca – z Anną Bikont i Heleną Łuczywo – o Jacku Kuroniu.
Pamiętajmy – 4 czerwca wygraliśmy dzięki temu, że na moment staliśmy się obywatelami! Dojrzałymi obywatelami, jakbyśmy żyli w starej demokracji! Po prostu – cud!