PIERWSZY SAMOTNY WEEKEND

Trwa właśnie mój pierwszy – od śmierci Jurka – samotny weekend.

Do tej pory – a to przyjeżdżała na trzy dni kuzynka z Łodzi, a to jeździliśmy rodzinnie na cmentarz albo wnuczęta nocowały z soboty na niedzielę i spędzały ze mną półtora dnia. Odwiedzała mnie przyrodnia siostra… Ktoś bliski zabierał na spacer do Ogrodu Botanicznego w Powsinie…

Zaplanowałam sobie samotność, żeby „ogarnąć dom” oraz zastanowić się nad realizacją kolejnych etapów budowy domu na wsi, który w przyszłym tygodniu – gdy tylko pogoda pozwoli – będzie miał wylewany strop. Zajęło mi to mniej czasu, niż się spodziewałam. No i stało się. Zanurzyłam się bez reszty w kolejnym – po albumie ze zdjęciami Jerzego – pasjonującym projekcie.

Przygotowuję publikację na trzydziestolecie naszej szkoły.

Pochowałam – tak jak były, porządnie! – płyty ze zdjęciami polskich miast i miasteczek oraz przyrody i rodziny. Odstawiłam metalowy kuferek w gabinecie Jurka. Sięgam teraz do szuflad i wyciągam płyty, z wykonaną przez Jerzego dokumentacją różnych szkolnych wydarzeń. Przyjdzie czas na dyski zewnętrzne oraz skanowanie najstarszych zdjęć z albumów.

Znów zarywam noce i chodzę nieprzytomna.

Jako pierwsze wpadły mi w ręce materiały z pamiętnego Święta Edukacji w 2005 r. Dzięki pani Lucynie Zarembie-Fabijańskiej, mamie naszego ucznia, a jednocześnie przyjaciółce Marii Kaczyńskiej, żony ówczesnego prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego udało nam się wynająć 1500 m2 powierzchni w budynku oświatowym przy ul. Abramowskiego 4. W 2006 r. upływał termin znalezienia większego lokalu dla liceum, narzucony przez IBO. W 2003 r. otrzymaliśmy warunkowo certyfikat Diploma Programme, w – liczącej tylko 315 m2 – siedzibie przy ul. Górskiej 7. Warunkiem utrzymania statusu szkoły IB było znalezienie większego, bardziej odpowiedniego dla liceum miejsca. Nasz wizytator Teuvo Laurinolli powiedział mi: Hanno, pójdziesz do władz, pokażesz certyfikat IB DP i dostaniesz lokal. Teuvo jest Finem. W Polsce to niestety tak nie działa. Nikogo nie obchodzi certyfikat jakiejś małej prywatnej szkoły. Zaczął się najtrudniejszy, pełen dramatycznych „zwrotów akcji” etap rozwoju liceum. Co prawda  udało się – i to jedynie dzięki znajomościom – wynająć przestrzeń przy Abramowskiego, ale już w 2008 r. osławiony dyrektor warszawskiego Biura Gospodarowania Nieruchomościami – Marcin Bajko chciał nam ją zabrać. Różowo nie było. W październiku 2005 r. świętowaliśmy właśnie uratowanie – dzięki nowej siedzibie – autoryzacji IB. Przybyło wielu gości m.in. z władz miasta i z Ministerstwa Edukacji (nieodżałowana pani Elżbieta Ziegler, zwolenniczka programów IB, mądry, ciepły, serdeczny człowiek!). Paulina Włoszczowska wraz z gimnazjalistami przygotowała znakomitą inscenizację „Na pełnym morzu” Sławomira Mrożka. Jurek wykonał podczas tej uroczystości ponad dwieście zdjęć.

Przerzuciłam też na Dropboxa zdjęcia z drugiej, zorganizowanej przez nas konferencji nt. Wielokulturowości szkół IB w kontekście migracji we współczesnym świecie. Odbyła się ona w styczniu 2008 r. Na Dropboxie znalazły się także zdjęcia z kilku studniówek i zielonych szkół. Wczoraj późnym wieczorem wzięłam do ręki krążek z dokumentacją pożegnania maturzystów w 2008 r. Ruszyła lawina wspomnień. Żegnany rocznik był niezwykły. Należały do niego m.in. bliskie sercu – Ania Czarkwiani, Lara Gessler, Sara Marczak… Mądre, wrażliwe, złote dziewczyny! Świetne uczennice! Rocznik organizujący pożegnanie był najbardziej chyba wyjątkowy w całej historii szkoły. Pełen wyrazistych, twórczych, niezależnych osobowości. Naturalną konsekwencją takiego zbiegu okoliczności była niezwykłość samej uroczystości. Obejrzeliśmy wtedy „Tango” Mrożka wyreżyserowane przez Paulinę Włoszczowską i wysłuchaliśmy koncertu zespołu rockowego „Nerds”, którego liderem – chyba także liderem całego rocznika! – był Michał Suproń. Część uczniów tej klasy rozpoczynała u nas naukę na poziomie pierwszej klasy gimnazjum. I wtedy była to najstraszniejsza gimnazjalna klasa w naszej historii. Co prawda uczniowie dbali bardzo o wyniki w nauce, ale jednocześnie starali się łamać – często sprytnie, więc bezkarnie! – wszelkie możliwe zakazy wynikające ze statutu szkoły. Wydawali się cyniczni i bezczelni. Jeszcze na etapie klasy pierwszej pre-DP! Potem – gdy znaleźli się już w Diplomie – Michał Suproń wymyślił, że zostaną klasą super IB. I zostali! Współgrali ze szkołą, z programem DP jak nikt inni. Korzyści były obopólne. Mam wrażenie, że osiągnęli w tym programie swoje maksimum, dając nam ogromną radość i satysfakcję. Nie jestem zwolenniczką mieszania ról w szkole. Nauczyciel to nauczyciel. Uczeń to uczeń. Każdy ma swoje miejsce w strukturze instytucji, jaką jest szkoła. Jednak wtedy zadziało się coś dziwnego. Pomimo wzajemnego szacunku i dystansu, związanego z pełnioną w szkole funkcją, pojawiło się coś na kształt przyjaźni, a może nawet – miłości. Pojawiło się też coś jeszcze bardziej niezwykłego – bezgraniczne wzajemne zaufanie szkoły do uczniów i odwrotnie. Oni kochali nas, bo zawierzyli nam, wiedzieli skądś, że zrobimy wszystko, żeby najlepiej ich przygotować do matury. My kochaliśmy ich, widząc, że oni tak chętnie korzystają z tego, co daje szkoła i że tak dużo wnoszą do szkolnego życia. To ten rocznik w starej kotłowni, zawalonej po sufit połamanymi meblami i innymi śmieciami, zorganizował – nie bojąc się fizycznej pracy, kurzu i szczurów (w prywatnej szkole!!!) – klimatyczny klub, w którym odbywały się koncerty, przedstawienia i wernisaże. To właśnie Michałowi Suproniowi w weekend wręczałam… pęk kluczy do szkoły, by mógł zorganizować próbę. Miałam pewność, że nic złego się nie wydarzy, że okna będą na noc zamknięte, że nikt z uczniów nie wyciągnie papierosa ani piwa, nie wpuści nikogo niepowołanego. Nie czułam konieczności wynajmowania ochrony, a przecież raczej jestem zapobiegliwa i nie dowierzam w pełni ludziom, nawet dorosłym… Nigdy wcześniej ani później nie wydarzyła się chyba aż tak wyjątkowa relacja uczniowie-szkoła. Przed oczami stają osoby, sytuacje, które będę pamiętać do końca życia. Przede wszystkim – członkowie „Nerds’ów”. Michał Suproń, Kuba Bojańczyk, czasami troszkę nazbyt nerwowy, ale tak naprawdę złoty chłopak. Perkusista – Piotrek Wilkowiecki. Wokalistami byli Adam Jajbhay i Włoch, który uczył się u nas dwa lata w Diplomie, ale imienia jego nie mogę sobie przypomnieć. Śpiewały także – niezwykle ekspresyjne i energetyczne – Zuzia Gaszyńska i Ela Krawczykowska. Zespół występował nie tylko w szkole, ale także podczas różnych warszawskich koncertów, witany zawsze entuzjastycznie. Chętnie grał utwory „Red Hot Chili Peppers”. Pamiętam jeden taki koncert podczas edukacyjnych targów organizowanych przez „Perspektywy”. Do naszego licealnego stoiska przybiegły koncertowo rozhisteryzowane ósmoklasistki. „Pani jest dyrektorem?! Boże, on taki piękny!!!” Chodziło o naszego Włocha.

Pamiętam, jak podczas ich matury Piotrek Wilkowiecki trafił na wyjątkowo długi dzień egzaminacyjny, pisał egzaminy od ósmej rano. Skończył po siedemnastej. Byłam w sali podczas ostatniego egzaminu w tym dniu. Kończył pisanie arkusza, trzymając swoją prawą rękę – lewą. Żegnając się powiedział: „Pani dyrektor, teraz już wiem, że mogę wszystko!”

Widzę Martę Grundland, silną, mądrą i niezależną. Widzę Janka Regulskiego, zawsze opanowanego, kulturalnego, pomocnego. Ze łzami wspominam dzielną, choć bardzo wrażliwą Michelle Gąsiorek. Zmarła w Kanadzie, chyba dwa lata po maturze. Spotkaliśmy się wtedy z liczną grupą absolwentów w naszym piwnicznym klubie, żeby ją powspominać. Pod dużym zdjęciem na sztaludze układaliśmy kwiaty i paliliśmy świeczki…

Przeszli przez trudny program IB jak burza. Radośnie! Twórczo! Bez histerii i martyrologii! Wspierając się wzajemnie! Nie rezygnując ze swoich pasji, a nawet – znajdując nowe! Nie ucząc się dla ocen, dla końcowego wyniku maturalnego. Biorąc z programu to, co było dla nich, osobiście najważniejsze. Żyjąc w szkole pełnią życia. Nie pozwalając nikomu dokonywać za siebie wyborów ani – nadmiernie kontrolować procesu edukacyjnego. Rodzice wspierali ich bardzo, ale nie mieli najmniejszych szans, by nimi dyrygować. Pamiętam genialną wystawę Visual Arts. Oryginalne, niepowtarzalne prace, które wtedy powstały oraz aranżację pomieszczeń szkolnych wykonaną przy udziale rodziców właśnie.

Pamiętam nieśmiałą uczennicę z Wietnamu, która dzięki wsparciu klasy i atmosferze w niej panującej, podczas jednej ze szkolnych uroczystości odważyła się bez podkładu muzycznego, solo wykonać przejmującą wietnamską pieśń. Zapanowała cisza, jak makiem zasiał. Wzruszenie ścisnęło za gardło! Po plecach przeszły ciarki. Po chwili osłupienia widownia oszalała, nagradzając występ owacją na stojąco. Pamiętam mocarną osobowość Ady Dyndo. Ciepło, wrażliwość i mądrość Zosi Horszczaruk.

Na płycie pojawiają się twarze świetnie rapującego Kongijczyka – Marca Mawambu. Niezwykle wyrazistej Olgi Czarkwiani, śpiewającej pięknie… Alicji Fus, która stworzyła w ramach Visual Arts i podarowała potem szkole fioletowego smoka, który do dziś wisi w korytarzu nad kanapami… Kasi Ropskiej – zdolnej, wzorowej uczennicy.

Z wiosennej uroczystości pożegnalnej w 2008 r. jest ponad trzysta zdjęć i film.

Teraz trzymam w rękach płytę zatytułowaną: „Dwadzieścia lat minęło”. Ciekawe – szufladka z jakimi wspomnieniami otworzy się…

W ten weekend podczas posiłków – poza zdjęciem Jerzego w naszej jadalni – towarzyszą mi utwory z płyty „Night in Calisia” Włodka Pawlika.

Myślę o samotności królowej.

Myślę o innej samotności księcia.

Leave a Reply