- TŁO HISTORYCZNE
Mieliśmy z Jurkiem trzy suczki – Sonię, Misię i Lunę. Jurek, wychowany w domku z ogrodem, miał wcześniej kilka psów. Kiedy się poznaliśmy, opiekował się dwoma czworonogami – wilkowatym Hektorem i Puniem, podobnym do dużego czarnego pudla. Ja nigdy nie miałam psa – pierwszych trzydzieści jeden lat swojego życia mieszkałam z rodzicami na trzydziestu sześciu metrach kwadratowych, z czego na osiem lat dołączył do nas jeszcze mój mąż. Nie było więc warunków na trzymanie większych zwierząt. W dzieciństwie miałam tylko kanarka. Sonia była przybłędą, którą dokarmiali robotnicy, stawiający dom w Zalesiu, w którym mieliśmy zamieszkać. Była dzika, podobna do wilka, po jakichś traumatycznych przejściach z człowiekiem, za to piekielnie inteligentna. Kiedy podjeżdżaliśmy zobaczyć postępy na budowie, wyłaniała się niespodziewanie z lasu lub od strony pól. Jakieś dziesięć metrów przed nami zaczynała się czołgać, by – patrząc mi głęboko w oczy – położyć mordkę na moich butach. Tak trafiła do naszego nowego mieszkania na Ursynowie. Ponieważ wcześniej mówiliśmy o niej i do niej – sunia, nadaliśmy jej podobnie brzmiące imię. Misia była kupiona od chłopa na wsi jako szczeniaczek, jeszcze za życia Soni. Wyglądała jak mały niedźwiadek. W dodatku zamiast popiskiwać stękała niskim głosem. Została więc Misią. Wyrosła na bardzo dużą, dorodną sukę, podobną do owczarka niemieckiego – nawet uszy stawiała na baczność; za to z błonami między palcami, dzięki czemu znakomicie pływała. Kiedy odeszła zimą lub na początku wiosny 2011 roku, w domu zrobiło się bardzo pusto. Nie wzięliśmy jednak od razu kolejnego psa ze względu na zbliżające się wakacje. Po wakacjach planowaliśmy zrealizować marzenie Jurka o rasowym owczarku niemieckim.
2. PIESEK NIECHCIANY
Kiedy w sierpniu łapaliśmy energię przed nowym rokiem szkolnym, oddając się odnowie biologicznej w Horyńcu Zdroju, uaktywniła się nasza córka. Okazało się, że wszystko jest już załatwione, piesek wybrany, a my umówieni zaraz po powrocie do Warszawy z wolontariuszką w schronisku w podwarszawskim Celestynowie. Jurek mruczał co prawda pod nosem – „Czy ja nigdy nie mogę sobie sam wybrać psa!!!” – ale poddani obydwoje nieznoszącej sprzeciwu presji, stawiliśmy się karnie w wyznaczonym miejscu o wyznaczonej godzinie. Schronisko w Celestynowie zrobiło na nas mocne wrażenie. Znaliśmy tylko Paluch, ale to było zupełnie coś innego. Większość psów chodziła wolno. Wiedziały, co oznacza wizyta nieznajomych ludzi, starały się więc zwrócić na siebie uwagę. Przedzieraliśmy się – kroczek za kroczkiem – w morzu psów. Każdy z nich próbował nawiązać z nami kontakt, szturchnąć nosem, skubnąć zębami, polizać, przytulić się. W końcu udało nam się dotrzeć do kojca, w którym leżała suka ze szczeniętami. Jej wygląd nie pozwalał mieć złudzeń, że szczeniaki wyrosną na piękne psy. Była „przegubowym”, typowym, żółtawym kundelkiem na króciutkich łapkach. Z wybranym przez naszą córkę maluchem pojechaliśmy do domu. Wcześniej musiałam jeszcze zdać swoisty egzamin w trakcie rozmowy z ekscentryczną kierowniczką tego przybytku.
3. KSIĘŻYCOWA SUCZKA
Jurek znał się na psach. Konsekwentnie i spokojnie umiał je wychować. Wszystkie jego psy wykonywały komendy: siad, służyć, leżeć, aportowały patyki lub piłeczki, chodziły pięknie przy nodze. Żadna z naszych suk nie mogła wchodzić ani do kuchni, ani do sypialni. Wszystkie były w niego wpatrzone, całą resztę domowników traktując jako jakiś mało znaczący dodatek. Luna od początku chętnie się uczyła. Była bardzo bystra. Jednak jej natura odbiegała od tego, czego do tej pory doświadczyliśmy ze strony psów. Objawiło się to już pierwszego dnia, kiedy jako malutka puszysta kuleczka została sama w mieszkaniu, zamknięta w obszernym kojcu pod schodami. Kiedy wróciliśmy do domu, drzwi do kojca pozostały zamknięte, ale psina siedziała na dywanie w pokoju. Sytuacja powtórzyła się w ciągu kolejnych dni, które upewniły nas, że nie dzieją się jednak żadne nadprzyrodzone sytuacje, lecz psie niemowlę, tłuściutka kluseczka, jest po prostu nieprawdopodobnie skoczna – jak kangur, i przeskakuje wysoką furtkę, której nie pokonywały dorosłe psy.
Uwielbiała leżeć wtulona w nogi Jurka. Kiedy chciała na niego spojrzeć, bo na przykład coś do niej powiedział, wyciągała szyję, kładła ją wzdłuż swojego kręgosłupa i w ten sposób spoglądała na pana. Jej mordka stawała się wtedy mała, wąziutka, szpiczasta – suczka do złudzenia w tych momentach przypominała … gęś. Innym razem jak gdyby zbijała swoje ciało w malutki pakiecik, a wtedy nadmiar skóry spadał jej na mordkę, upodabniając ją do – wypisz, wymaluj – szarpeja. W jakichś momentach szokowała uszami niczym u nietoperza gacka… Mówiliśmy o niej księżycowa suczka – Luna.
4. PIĘKNOŚĆ NAD PIĘKNOŚCIAMI
Pomimo opisanych wyżej ekscentryczności Luna wyrosła na nadspodziewanie piękną sukę. Harmonijnie zbudowana, długonoga, wysportowana nie znalazła nigdy godnego rywala w sprincie, czy też łapaniu piłki w locie. Wybijała się bardzo wysoko, gromadząc podczas spacerów grupkę zafascynowanych tym widokiem osób. Miała cudowne, milutkie, mięciutkie jak u kota jasno beżowe futerko i obrysowane ciemną linią piękne, mądre oczy. Zachowywała się elegancko i z gracją.
5. DEPRESJA I MIŁOŚĆ
Po śmierci Jurka obie przeżywałyśmy stany graniczne. Psina była świadkiem umierania swojego ukochanego pana, wynoszenia jego ciała. Popadła w depresję. Do końca swoich dni nie przekroczyła progu pokoju, w którym zmarł. Bardzo starałam się jakoś zastąpić najważniejszą dla niej osobę. Myślałam o jej potrzebach. Wychodziłam na długie spacery, rzucałam piłeczkę. Wchodziłam w relację z innymi właścicielami psów, znajomymi Jurka. Obie byłyśmy dla siebie nawzajem wsparciem i ratunkiem. Niestety w kwietniu 2022 r. suczka okulała. Może zbyt dużo było tych zabaw… W czerwcu weterynarz – ortopedyczna sława – postawił diagnozę: nowotwór kości i dał jej pół roku życia. Luna jednak dzielnie trzymała się życia. Od września 2022 r. do września 2023 przestała nawet kuleć, ewidentnie wbrew wiedzy medycznej. Potem choroba znów dała o sobie znać. Trzeba było zwiększyć ilość środków przeciwbólowych. Ograniczyć ruch do minimum. W tym trudnym dla niej momencie zbliżyłyśmy się bardzo do siebie. Zobaczyłam w jej oczach bezgraniczną miłość i zaufanie. Kupiłam pochylnię do schodzenia z samochodu, pas rehabilitacyjny, aby pomagać jej wstawać. Pożyczyłam wózek… Codziennie gotowałam jej ulubione jajka na miękko. Największą przyjemność sprawiał jej jednak czas spędzony wspólnie na wsi. Nie rozstawałyśmy się wtedy. Mogła wylegiwać się na zalanym słońcem trawniku. Lubiła paść się młodą trawką, słuchać ptaków i rozkoszować bogactwem zapachów. Tak było do ostatniej niedzieli 7 kwietnia. Po powrocie do Warszawy nastąpiło pogorszenie. Nie udało się już stłumić bólu i cierpienia. W poniedziałek o 23.30 ulgę przyniósł weterynarz. Zostałam sama. Za to z pięknymi wspomnieniami – głębokiej relacji z wyjątkową, mądrą, piękną i wrażliwą suczką Luną.