LIPCOWY SPLEEN

Zanurzona w roztoczańskich zapachach – miodnych pól, łąk i lasów, rozpuszczona w lipcowym upale, rozpieszczona ciepłymi, drobniutkimi, przelotnymi deszczykami, zasłuchana w szumach, trelach i klekotach, włączona w inne światy książkowych fabuł zostałam jednak wyrwana z wakacyjnego, błogiego letargu…

Próbuję teraz zebrać myśli, przekuć smutek w słowa, zapisać stan ducha…

Zmarli Kora Jackowska i Tomasz Stańko.

Poczułam się podobnie jak wtedy, gdy zmarli Czesław Niemen i Agnieszka Osiecka; twórcy bardzo bliscy mi od wczesnej młodości, żeby nie powiedzieć – od dzieciństwa.

Kiedyś festiwal piosenki w Opolu był ważnym wydarzeniem kulturalnym, oglądanym przez całe społeczeństwo. Było wielu świetnych wykonawców, autorów tekstów, kompozytorów. Moi ulubieni, reprezentujący bardzo różne gatunki piosenki, to Mira Kubasińska, Tadeusz Nalepa, Wojciech Korda, Ada Rusowicz, Marek Grechuta, Seweryn Krajewski, Wojciech Młynarski, Małgorzata Ostrowska, Maryla Rodowicz…

Jednak prawdziwe olśnienie, rewolucyjny wstrząs estetyczny, zmieniający podejście do piosenki przeżyłam w Opolu tylko trzy razy: w 1963 r. kiedy zobaczyłam Ewę Demarczyk, śpiewającą wiersz Mirona Białoszewskiego „Karuzela z Madonnami”; w 1967 – gdy Czesław Niemen wykonał po raz pierwszy „Dziwny jest ten świat” i w 1980 r. kiedy Kora Jackowska zaśpiewała „Boskie Buenos”.

Kreacja sceniczna Kory działała jak iskra elektryczna, dynamiczna, ekscentryczna, niepodobna do niczego wcześniej, ale wpisująca się świetnie w klimat tamtych dni – pełnych nadziei i niepokoju, a przede wszystkim – energii zmiany.

Odtąd utwory Kory towarzyszyły mojemu życiu, wyrażały także moje emocje, niepokoje. Przypominane teraz często „Krakowski spleen”, „Cykady na Cykladach”,  ale przede wszystkim – „Szare miraże”, „Bez ciebie umieram”, „Kocham cię, kochanie moje”, „Nie poganiaj mnie, bo tracę oddech” i najbliższa, bo wyrażająca lęk, towarzyszący mi w latach osiemdziesiątych – „Jestem kobietą”.

Urodziłam się w czasach, gdy ślady minionej wojny były wszechobecne – na murach domów, w lasach i w opowieściach bliskich dorosłych. Nowa – czaiła się tuż za progiem. Pamiętam łzy mamy, kiedy w związku z kryzysem kubańskim w 1962 r. wojna atomowa wydawała się nieunikniona. Kiedy w 1976 r. poznałam mojego męża, on bardzo często otrzymywał wezwania na ćwiczenia wojskowe, na które musiał się stawiać. W latach osiemdziesiątych znów bardzo pachniało wojną. Z jednej strony budziła się nadzieja na zmianę sytuacji w Polsce, z drugiej – stacjonowały na naszym terytorium wojska radzieckie, więc nawet nie musiałyby pokazowo przekraczać granicy jak w trzydziestym dziewiątym roku… Bałam się, że mąż dostanie wezwanie do wojska. Bałam się, że wojsko zostanie postawione naprzeciwko strajkujących.  Bałam się kolejnej wojny światowej. Odczuwałam panikę na myśl, że w obliczu chaosu totalnej zagłady zostanę sama z córeczką. To był nie tylko strach przed śmiercią, ale także – potworny lęk przed rozdzieleniem z ukochaną osobą w godzinie ostatniej. Rozpacz budziła się, gdy myślałam o przyszłości naszego dziecka. Wtedy słowa Kory:

Nie wyobrażam sobie, miły,
Abyś na wojnę kiedyś szedł.
Życia nie wolno tracić, miły,
Życie jest po to, by kochać się.

Mam w domu szafę bardzo starą
Z podwójnym dnem, z lustrami dwoma,
Gdy zaczną strzelać za oknami,
Będziemy w szafie żyć.

 

ściskały za gardło.

Zabawne, bo wtedy marzyłam o tym, żebyśmy obydwoje byli już starzy. Po sześćdziesiątce nie werbują już do wojska. To marzenie dosyć szybko udało nam się spełnić.

Kreacja Kory, choć dynamiczna, energetyczna, momentami agresywna, operująca często krzykiem, podszyta była jednak zawsze poetycką głębią.

 

Tomasz Stańko odszedł dzień po Korze. W jakimś czasie współpracowali ze sobą, więc może teraz też razem realizują jakieś swoje plany…

Muszę trochę o polskim jazzie… Nie jestem krytykiem muzycznym. Nie mam odpowiedniego wykształcenia, by pisać o tej dziedzinie sztuki, ale muzyka od zawsze była mi bardzo bliska, od klasycznej zaczynając na rockowej kończąc. Jazz był wyjątkowo ważny. Od dziecka słuchałam w polskim radiu kompozycji Krzysztofa Komedy. Moją ulubioną jest oczywiście słynna „Kołysanka” z filmu Romana Polańskiego „Dziecko Rosemary”.

Po ślubie nie mieliśmy wesela, tylko – krótki obiad dla najbliższych. Wieczór spędziliśmy w nowo otwartym jazzowym klubie „Akwarium” przy ul. Emilii Plater – na koncercie Zbigniewa Namysłowskiego.

Mąż był mistrzem w „łapaniu” – dzięki skomplikowanym autorskim konstrukcjom z druta na okiennych klamkach – Radia Luksemburg, gdzie przez wiele lat dżinglem była skomponowana w 1976 r. „Papaya” Urszuli Dudziak. W stacji tej emitowane najnowszą muzykę światową, której słuchaliśmy – poprzez trzaski i szumy – z wypiekami na twarzach.

Twórczość Tomasza Stańki, Michała Urbaniaka, Urszuli Dudziak, Wojciecha Karolaka, Adama Makowicza, Zbigniewa Namysłowskiego jest nam od wielu lat bardzo bliska. Mamy pokaźną płytotekę jazzową w domu.

Smutek więc wielki, że jeden w filarów polskiego jazzu odszedł. Dobrze jednak, że żyjemy w czasach, kiedy w każdej chwili z łatwością możemy sięgnąć do muzyki twórców, których nie ma już wśród nas.

 

Leave a Reply