Wychowywał się w domku w Międzylesiu. Zawsze towarzyszyły mu zwierzęta – psy, koty i kury. Dzięki tym ostatnim zawsze były świeże jajka, choć z tego, co słyszałam, każda miała swoje imię i była traktowana jak członek rodziny. Jednej nocy kuna zagryzła wszystkich mieszkańców kurnika. Był wielki płacz i żałoba. Kur od tej pory już nie trzymano.
Kiedy się poznaliśmy, miał dwa psy – wilkowatego Hektora i Punia, podobnego do dużego czarnego pudla. Imion kotów nie pamiętam, ale te chodziły własnymi ścieżkami. Głaskał je, drapał za uszkiem, ale ważniejsze były psy. Dużo opowiadał o Atosie, którego przygarnął w wieku szkolnym i kochał najbardziej. Tenże Atos był nieprawdopodobnie mądry. Wychodził po członków rodziny na przystanek autobusowy. Wiedział, kto o której godzinie wraca do domu. Po mamę Jurka kilka razy pojechał sam dwa przystanki autobusem.
Jerzy opowiadał mi także, jak pewnej zimy przygarnął małego zajączka, który mieszkał z nim aż do pierwszych wiosennych, ciepłych dni. Zając w międzyczasie urósł, psocił i wszędzie generował bobki. Jurek uważał, że mały zajączek jest najpiękniejszym zwierzaczkiem spośród wszystkich. Wypuszczał go do ogrodu, żeby nauczył się paść, a potem pojechał z nim do lasu, gdzie zwrócił mu wolność.
Kiedy zamieszkaliśmy razem na Ochocie, w małej kawalerce moich rodziców, nie mogliśmy mieć żadnego zwierzęcia – ciasnota była okrutna. Mieszkaliśmy w takich warunkach osiem długich lat, czekając na własne mieszkanie. Kiedy już się doczekaliśmy, urodziło nam się dziecko. Obydwoje dużo pracowaliśmy. Nie myśleliśmy o psie. Po założeniu firmy w 1991 r. Jurek rozpoczął budowę domu dla nas – w Zalesiu. Na tę budowę przybłąkała się zabiedzona wilkowata sunia. Dokarmiali ją robotnicy. Kiedy przyjeżdżaliśmy oglądać postępy prac, też przywoziliśmy jej jedzenie. Była lękliwa. Widać, że po traumatycznym kontakcie z człowiekiem. Wołaliśmy: „sunia!” i zawsze przybiegała zziajana od strony pól lub lasu. W odległości kilku metrów od nas kładła się na brzuchu i zaczynała czołgać, żeby położyć swój łeb na… moich butach. Skądś wiedziała, że to mnie trzeba do siebie przekonać, a najlepiej – uwieść. Jakoś czuła, że sterylne, nowe mieszkanie i moje umiłowanie czystości nie są jej sprzymierzeńcami. Co do Jurka miała nie wiadomo czemu pewność, że trafiła na psiarza. Imię „Sonia” wybraliśmy ze względu na podobieństwo brzmieniowe z „sunią”. Przywieziona do mieszkania natychmiast załatwiła się… w pokoju dziecka. Kolejnego dnia okazało się, że choruje na nosówkę. Codziennie przychodził weterynarz, żeby zrobić jej kroplówkę. Przebieg choroby był ciężki – Sonia miała objawy płucne, skórne i jelitowe. Nasza miłość do nowego członka rodziny została wystawiona na ciężką próbę – walczyliśmy, by z powodu psiej biegunki nie zgniła nam podłoga w przedpokoju. Podłoga ręcznie układana przez Jerzego ze świerkowych desek! Miłość i życie zwyciężyły! Byliśmy szczęśliwi, że okropna choroba nie pokonała psiny. Podłogi szczęśliwie nie trzeba było zrywać.
Sonia była bardzo inteligentna, choć emocjonalnie rozchwiana. Jurek poświęcił wiele czasu i okazał niezmąconą cierpliwość, żeby ją ułożyć. Byliśmy z nią bardzo związani – dla mnie i dla naszej córki była pierwszym w życiu psem.
Jerzy marzył o owczarku niemieckim. Jeszcze za życia Soni kupiliśmy na jakiejś wsi szczeniaczka, którego ze względu na podobieństwo do małego niedźwiadka nazwaliśmy Misią. Misia nie zaznała żadnych cierpień. Może w związku z tym nie wykazywała się wielką inteligencją i sprytem. Szczerze mówiąc była troszkę gapowata. Wydawało się, że jest bardzo poczciwa, choć kiedyś to właśnie ona rzuciła się na dziecko, które za blisko podeszło do naszych leżaków. Przewróciła je i napędziła wszystkim strachu, ucząc nas, że nawet najbardziej poczciwemu i najlepiej ułożonemu psu nie można do końca ufać.
To Jurek był dla obu suczek przewodnikiem stada. Jeździł z nimi do weterynarza, chodził na spacery, dawał jeść, wyczesywał sierść. To on nauczył je aportować, podawać łapę, iść karnie przy nodze, siadać podczas zapinania smyczy, prosić na dwóch łapach. Dzięki niemu wiedziały, że nie mogą wchodzić ani do kuchni, ani do sypialni. Śmierć najpierw jednej, po kilku latach drugiej była dla nas dużym przeżyciem. Córka nie pozwoliła nam zbyt długo opłakiwać Misi. Znalazła szczeniaczka w schronisku w Celestynowie. Wymyśliłam jej imię – Luna. Bardzo piękna, arystokratyczna, długonoga, o delikatnej jak u kota, jasnobeżowej mięciutkiej sierści, trochę księżycowa suczka, choć przecież kundelek. Tę również cudownie wychował. Luna jest mistrzynią dobrych psich obyczajów i łapania piłeczki, także w locie, na dużych wysokościach. Teraz – zrozpaczona – snuje się po mieszkaniu, nie mogąc sobie znaleźć miejsca, choć bardzo się staram zastąpić jej pana.
Jerzy od zawsze uwielbiał konie. Być może wzorem swojego taty, który w 1939 r. służył w kawalerii i kampanię wrześniową spędził w siodle. W dzieciństwie podczas wakacji spędzanych na wsi jeździł na oklep na gospodarskich koniach pociągowych. Nigdy się ich nie bał. Gdy prowadził firmę budowlaną „Pomorze”, wydzierżawił na warszawskich wyścigach klacz Okabę, która ścigała się w barwach „Pomorza”. Była piękną ciemnogniadą kobyłką pełnej krwi angielskiej, urodzoną w Stubnie. Zaczęliśmy interesować się bardziej końmi. Kilkakrotnie odwiedzaliśmy stadninę w Stubnie. W końcu Jurek zdecydował się na kupno dwóch źrebaków pełnej krwi angielskiej – Benefisa i Benaresa. Ich ojcem był amerykański champion Winds of Light, mamą – polska klacz Bengalia. Obydwa były trenowane przez Dorotę Kałubę. Benares zdążył biegać w gonitwach na Torze Służewieckim. Benefis, młodszy, czekał na swoją kolej. Odwiedzając często wyścigi, rozmawiając z hodowcami i trenerami, w końcu poznaliśmy prawdę o traktowaniu koni na torach wyścigowych, o „ustawianiu” wyścigów i fizycznym oraz psychicznym łamaniu tych pięknych i szlachetnych zwierząt. Jurek szybko podjął decyzję o zabraniu obu ogierów ze Służewca. Szukaliśmy dla nich dobrej stajni, co nie było łatwe. Benares – już po wyścigowych przejściach – był trudny. Zrzucił naszą córkę z siodła. Jurek sprzedał go za przysłowiową złotówkę dziewczynie, która zajmowała się nim w stajni i pokochała go. Mieliśmy pewność, że będzie przez nią dobrze traktowany. Jerzy postanowił nauczyć się konnej jazdy. Lekcje szły mu nie najlepiej, ale podstawowe umiejętności dzięki nim zdobył. Kupił książki o jeździectwie. Najważniejszą okazała się „Harmonia jeźdźca i konia” Sally Swift. Dzięki niej odrzucił bat, ostrogi i jakąkolwiek przemoc. Okazało się, że koń reaguje na subtelne gesty i ruchy ciała. Mąż stał się „zaklinaczem koni”. Benefis szedł za nim, bez uwiązu, starając się trzymać chrapy przy jego prawym ramieniu. Bez uwiązu pozwalał się myć po jeździe. W moim wpisie na blogu z 26 maja 2014 r. jest taki fragment:
„W książce „Harmonia jeźdźca i konia” jest zdjęcie pomnika, który znajduje się w Muzeum Sztuk Pięknych w Bostonie. Realistyczna rzeźba przedstawia stojącego spokojnie konia i siedzącego na nim Indianina, który z zamkniętymi oczami, z twarzą zwróconą do nieba, medytuje. Dzieło Cyrusa E. Dallina nosi tytuł: ”Modlitwa do wielkiego ducha”. W mojej wyobraźni ta rzeźba ma twarz mojego męża.”
Kiedyś pojechałyśmy z córką do lasu, w którym Jerzy jeździł na Benefisie. Czekałyśmy na nich na wielkiej polanie. Córka zrobiła im serię pięknych zdjęć w galopie. Widok był oszałamiający. Koń i jeździec stanowili jedno ciało.
Kiedy Jurek musiał zlikwidować firmę, wyprawiał się konno do lasu częściej i na dłużej. Dawało mu to ukojenie w trudnej sytuacji. Bliskość konia, więź z nim generowały siłę, by poradzić sobie z kłopotami.
W kwietniu tego roku nasz kasztan skończy 26 lat, co odpowiada człowiekowi w wieku siedemdziesięciu kilku lat… Jest w dobrej formie. Na szczęście – podobnie jak jego starszy brat Benares – też ma w stajni swoją opiekunkę. Dzięki temu nie odczuwa zapewne mocno straty swego pana.
Jurek kochał też bardzo ptaki. Uwielbiał robić im zdjęcia. Kiedyś udało nam się – w okolicach Kozła koło Kolna, dokąd jeździliśmy na „zielone szkoły” – zaobserwować pelikana różowego. Byliśmy w szoku. Wcześniej nie wiedzieliśmy, że pelikany przylatują czasem także do Polski.
Lubiliśmy oglądać klucze ptaków wędrownych, gdy jechaliśmy na ferie zimowe do Szklarskiej Poręby lub w drodze powrotnej.
Wielokrotnie Jerzy próbował ratować ptaki w opresji.
Opisywałam na tym blogu historię z kawką – jeszcze nielotem, którą zainteresował się kot, a nastoletnie dziewczęta filmowały scenę telefonami, chcąc wrzucić do sieci atrakcyjny filmik – jak kot zjada młodą kawkę. Działo się to przed nasza bramą. Jurek przepędził kota, do panienek zagadał wychowawczo, a kawkę zabrał do domu. W ciągu dwóch dni nauczyła się latać i usamodzielniła się. Zdarzało mu się z sukcesem cucić mniejsze ptaki, głównie młode sikorki bogatki, które wpadły na szybę okienną.
Umiał też naśladować głosy ptaków śpiewających i robił to często, gdy spacerowaliśmy wiosną po lesie. Udawało mu się nawiązywać z nimi gwizdany śpiewny dialog.
Ze wszystkich gatunków zwierząt ptakom zrobił na pewno najwięcej zdjęć…
Lubił też koty. A te przychodzą do naszego ogródka „na michę”. Codziennie bywają Kicia Królewna i Rosa. Kicia na polecenie: „turlu, turlu” kładzie się na grzbiecie i turla. W upalne dni układa się na naszych brzuchach, kiedy opalamy się na leżakach. W przeszłości odwiedzał nas także ogromny kocur, którego Jurek nazwał Burasem. Miał przekomiczny, w sposób przerysowany groźny, wyraz mordki. Którejś nocy Jerzy obudził mnie: „Nie przestrasz się. Muszę zdjąć Burasa z parapetu.” Otworzył okno w naszej sypialni na pierwszym piętrze, gdzie dzielny Buras zapędził się prawdopodobnie w pogoni za kuną, ale nie umiał już zejść. Wziął go na ręce i zniósł na dół.
Był ewidentnie ciekaw zwierząt… Podczas podróży do Chin jako jedyny z naszej grupy założył sobie na szyję pytona. Trzymał też w dłoni tarantulę lub ptasznika. W obu przypadkach zachwycał się – skórą węża, że nie zimna i wilgotna i futerkiem pająka, że takie przyjemne w dotyku.
Kontakt z psami, końmi, ptakami, kotami, a także innymi stworzeniami bożymi był ważnym elementem jego życia.