NASTOLATKĄ BYĆ

Słuchamy ostatniej płyty zespołu „The Rolling Stones”.

Brzmienia jak z lat sześćdziesiątych. Zwłaszcza gitara taka ciężka, bluesowa … Z trzewi… Szkoda, że nie umiem pisać o muzyce…

A przecież muzyka jest dla mnie tak ważna… Jak miłość…

Miałam jedenaście, dwanaście, trzynaście lat… Szalona miłość do … Adama Mickiewicza. Jego portret z 1 tomu Narodowego Wydania Dzieł Adama Mickiewicza z 1949 roku

– stale obecny pod powiekami. Uczenie się na pamięć jego tekstów dawało autentyczną rozkosz. Melodia tych wierszy była ukojeniem i przenosiła w inne światy.

Potem pojawili się kolejni idole – Alain Delon, Andrzej Łapicki… Także muzycy. W tej grupie największą miłością był Czesław Niemen. Jego „Dziwny jest ten świat” z 1967 r. wyrażał emocje ówczesnych nastolatek. W szkole podstawowej było nas trzy, z jednej klasy, szalone fanki Niemena: Ilona, Marylka i ja. One dwie niegrzeczne, miały wiecznie palce poplamione zielonym atramentem, który był w szkole zakazany. Należało pisać wyłącznie atramentem niebieskim. Używanie zielonego było elementem kontestacji i młodzieńczego buntu, za który obniżano ocenę ze sprawowania. Ja jeszcze wzorowa i podporządkowana na zewnątrz, ale w ukrywanych szczelnie emocjach szalały już dzikie tajfuny.

Padałam zalana łzami na kolana przed odbiornikiem telewizyjnym marki „Belweder”. Najczęściej podczas krytycznych migawek z koncertów Czesława Wydrzyckiego w Kronice Filmowej. Dorośli komentowali – Czemu on tak krzyczy, nie mógłby normalnie śpiewać? I początek domowej awantury gotowy.

Byłam na dwóch jego koncertach.

Z mamą – w Sali Kongresowej. Miałyśmy bardzo dobre miejsca, w jakimś dziesiątym pewnie rzędzie. Obok mnie siedziała jedna z Alibabek. Widownia była zdystansowana, tak wówczas wypadało. Powinnam być szczęśliwa. Jednak z zazdrością patrzyłam na Ilonę i Marylkę, którym w końcu udało się – razem z grupą ogarniętych absolutną euforią dziewczyn – przerwać kordon milicjantów,  wedrzeć się za kulisy i tam dopaść wokalistę, czym będą chwalić się zapewne do końca życia.

Z tatą – w 1968 r. w kinie „Moskwa”, po wydaniu płyty „Sukces”. Tam już na widowni totalne szaleństwo. Po koncercie, pozostawione na sali – męskie marynarki i damska bielizna. A na ulicach panował szary i sztywny PRL. Takie wtedy były niezwykłe kontrasty.

W szkole podstawowej przedmiotem nastolatkowych dziewczęcych ekscytacji byli także nauczyciele. Wychowawca, historyk, pan Wojciech Machowski. Fizyk. Chemik. Ale najbardziej – nauczyciel muzyki, którego nazwiska nie pamiętam. Lekcje muzyki zamieniał nam w fortepianowe koncerty. Większość klasy zajmowała się czymkolwiek, ale nie my – trzy fanki: Ilona, Marylka i ja. Taka scena. Wiosna. We trzy podążamy ul. Filtrową do lodziarni. Mija nas tramwaj. Zaraz po nim – biegnie  nasz nauczyciel muzyki. Piękny. W eleganckim, jasnym garniturze (na ulicach obowiązywały wtedy szare ubrania). I raptem z naszych gardeł wydobywa się pisk, jak na koncercie. Piszczę i ja, choć taka wzorowa, a jakakolwiek ekspresja na ulicach nie jest w latach sześćdziesiątych normą. Nasz nauczyciel odwraca się, uśmiecha do nas i dopada ruszającego z przystanku tramwaju. Ta radosna chwila absolutnego młodzieńczego uniesienia pozostanie w mojej pamięci do końca życia.

Pojawiały się pocztówki z nagraniami zachodnich kapel. Miałam jedną, z zespołem „The Animals”. I na niej właśnie niesamowite solowe partie gitarowe, takie z zatrzymaniem, zapadaniem się, poprzedzającym ponowną eksplozję. Czasami zespoły ze świata koncertowały w Sali Kongresowej. Byłam na jednym jedynym takim koncercie – zespołu „The Marmalade”.

W telewizji czasami można było zobaczyć „chłopców z Liverpoolu”, czyli zespół „The Beatles”. Dostęp do muzyki rockowej był bardzo ograniczony. W zasadzie kontakt z nią można było mieć wyłącznie za pośrednictwem Rozgłośni Harcerskiej, w której pojawiły się takie radiowe osobowości jak Wojciech Mann, Piotr Kaczkowski, Marek Gaszyński i Jerzy Owsiak. Pamiętam swoje zafascynowanie aksamitnym głosem Piotra Kaczkowskiego. I kolejnymi idolami – Krzysztofem Klenczonem, Sewerynem Krajewskim, Wojciechem Kordą… Dziesięć lat później, już w końcówce lat siedemdziesiątych – radio Luxemburg, odbierane dzięki prowizorycznej antenie w postaci drutów łączących odbiornik radiowy z oknem, rozpoznawane dzięki „Papai” Urszuli Dudziak. A w nim – Jimi Hendrix i Janis Joplin, o której długo myśleliśmy, że jest czarnoskóra…

Słucham ostatniej płyty „Stones’ów”… Myślę o sobie – nastoletniej. I zastanawiam się, jakich idoli mają nasze gimnazjalistki i piątoklasistki… Kto teraz targa ich emocjami… Dla kogo skłonne są oszaleć… Muszę to w końcu sprawdzić.

 

 

Leave a Reply