Jestem pod wrażeniem książki Janusza Palikota „Nic-nic. Ontologia na marginesach Leśmiana”. Choć momentami nie do końca dla mnie czytelna, chwilami nazbyt prowokacyjna, to jednak w większych fragmentach absolutnie zachwycająca autentyzmem, odwagą, siłą i prawdziwością wyrażonych w niej hipotez i emocji – znajdziemy tu i zachwyt, i trwogę, ciekawość, i odważne poszukiwanie sensu istnienia. Tematem jest istota bytu w kontekście poezji Bolesława Leśmiana. Napotkamy tu liczne odwołania do poglądów wybitnych filozofów: Platona, Kartezjusza, Kanta, Heideggera, Kierkegaarda (cudna powtórka z historii filozofii!!!) oraz wiele fragmentów poezji Leśmiana, kiedyś tak bardzo mi bliskiej… Z przyjemnością do niej wróciłam. W rozważaniach dużo miejsca poświęcono miłości i śmierci – tematom, które wyjątkowo mnie teraz interesują. Także – muzyce i poezji. „Mówimy czy raczej powtarzamy? Piszemy czy przepisujemy? Myślimy czy rezonujemy? My, ludzie, jesteśmy kimś w rodzaju własnego projektu rzucanego przez siebie. Ta droga jest drogą poetycką.” s. 273. Analizując mit o Orfeuszu i Eurydyce, autor pisze o muzyce, że jest „dostępnym ludziom językiem bogów” s. 21. Książka jest pięknie wydana. Zawiera interesująco i zaskakująco dobrane ilustracje. Pisana transowo wymaga takiegoż odbioru. Trzeba się poddać tej gorączkowej narracji, tej kipieli skojarzeń i przeczuć, czasami nazbyt zagmatwanej, zmysłowej i nieracjonalnej – jak bezdennej, dzikiej, poplątanej, pełnej różnych form istnienia zieloności, całkiem rodem ze świata Leśmiana.
Teraz czytam „Bolesława Chrobrego” Antoniego Gołubiewa. Powieść historyczną o początkach państwa polskiego. Ale – zaskakująco! – znalazł się między tymi dwoma tak odległymi od siebie tekstami wspólny mianownik:
„ Puszcza szła wszędy od krańca aż po kraniec – rozległa, ciemna, zwarta, pełna trzęsawisk i zatorów zwalonych pni, pachnąca pleśnią i zgnilizną, rozrosła gęstwą nie do przebycia, odzywająca się ryczeniem żubrów, barkaniem się po wodach i bajorach, nocnym pohukiwaniem i trzaskaniem łamiących się gałęzi, ćwierkająca w miłosne wiosny ptasimi zalotami, tokująca w siwe poranki, gdy słońce ledwo oświeca płaskie korony sosen… Jeleń wznosił gałęziaste rogi i nasłuchiwał wycia wilków. Dzik czochrał się o drzewo, pszczoły broniły się przed niedźwiedziem, na płowe sarny spadał z gałęzi ryś, syczące węże czatowały na leniwe ropuchy, gnieżdżące się nad brzegami rzek jaskółki zataczały szerokie, płynne kręgi w pogoni za muchami, cierpliwe pająki czyhały nieruchomo pośrodku siwych sieci.
Puszcza dygotała głosami miłości, walki, głodu.” s. 25, 26.
Ten sam zielony gąszcz. Ta sama dzikość serca!
A na wsi – cowieczorne, pełne wzruszeń, obserwacje skrytej w gęstej zieleni szuwarów łabędziej rodziny… Dwoje rodziców układa do snu trzy pokryte szarym puchem kluseczki. W końcu leżą wszystkie obok siebie na jakiejś trzcinowej półce, podczas gdy mama i tata czuwają, unosząc się na wodzie, symetrycznie po obu stronach kołyskowej platformy.