Czasami świetne tematy na bloga same się pchają. Tylko wybierać. A potem człowiek próbuje sklecić zdania. Idzie nawet nieźle. Chwila przerwy, bo telefon… Herbata… Wracam. Czytam jeszcze raz. No nie… A co będzie, jeśli jakiś uczeń to przeczyta… Co sobie pomyśli… Jak zinterpretuje przedstawione fakty…
Trzeba zmienić. To wyrzucić, tamto wygładzić… Ale jakieś takie kulawe się zrobiło… Dam sobie chyba spokój. Spróbuję ugryźć inny temat. Piszę. Lekko. Posuwiście. Przyjemnie. Ulga taka, że niewypowiedziane ujrzało światło dzienne. Kończę kolejnego dnia. Czytam początek. Jednak nie mogę tego wrzucić. Jakie mogłyby się pojawić negatywne skutki dla szkoły – krótkotrwałe, a nawet dalekosiężne… Nie można tak ryzykować.
No i dziesięć już dni nie ma nowego tekstu. Klops! A potem w końcu coś powstaje i wrzucam, tylko – czy to moje…? Czy to nie jakaś maska? Mimikra? Kreacja? Jakieś „ą-ę” pod publikę? Niedużą, ale jednak trochę służbową… Gładkie i bezpieczne… A to, co chce być stworzone, zabetonowane być musi… Taka wieczna walka wewnętrznych potrzeb z rozumem… Jak walka postu z karnawałem…
Przeczytałam właśnie ostatnią, niedokończoną książkę Janusza Głowackiego „Bezsenność w czasie karnawału”. Jaka cudowna, soczysta erupcja bezgranicznej wolności pisarskiej!!! Ileż obserwacji-perełek! Ileż zdań – diamencików! Trudno zaiste znaleźć teksty współczesne bez grama hipokryzji, bez śladu udawania, wyzwolone z konieczności opowiedzenia się „za” lub „przeciw” i z jakiejkolwiek innej konieczności, poza snuciem opowieści dla niej samej.
Najbardziej wzruszył mnie tekst o Jacku Kuroniu – „Nadzieja umiera ostatnia”. Ja też uważam, że był to naprawdę bardzo dobry człowiek.
Wolność zaszumiała mi w głowie. Jak się z niej teraz otrząsnąć…?