X MUZA I „STO LAT SAMOTNOŚCI”

No to mamy – podany przez naczelnego – temat kolejnego, czternastego już numeru „Gazety Monneta”.  Nie mogę milczeć, bowiem miłość do kina wyssałam, dosłownie!, z mlekiem matki.

Obydwoje rodzice pracowali w kinematografii i byli nałogowymi oglądaczami filmów. Szybko złapałam od nich tego bakcyla.

Jako kilkuletnia dziewczynka chodziłam z tatą w niedziele do DKFu dla dzieci, którego patronem był Kubuś Puchatek. Oglądałam tam głównie animacje Walta Disneya, z których najmocniej przeżyłam trzy – „Bambi”, o jelonku, który stracił mamę, „Dumbo”, o słoniątku z ogromnymi uszami i „Żółte psisko”. Ten ostatni był filmem aktorskim. Opowiadał o przyjaźni chłopca i psa. Pewnego razu  chłopca zaatakował chory na wściekliznę wilk albo lis, już nie pamiętam. Psu udało się obronić przyjaciela, ale sam został pogryziony i niestety trzeba go było zastrzelić. Bardzo płakałam, i w trakcie projekcji, i podczas późniejszych bezsennych nocy…

Oglądałam także seriale. Moje ulubione to „Bonanza” i „Zorro”. Były nieustającą inspiracją do szalonych zabaw z ciotecznymi braćmi – Jackiem i Tomkiem. Później pojawił się także „Winnetou”. Wtedy bezcenne okazały się ptasie pióra znajdowane w czasie wakacji. Kiedy byłam troszkę starsza, uzależniłam się od genialnej i bardzo zabawnej „Wojny domowej” ze świetną obsadą, a także od „Stawki większej niż życie”. Lubiłam komedie z Loui de Funes’em, w których najbardziej śmieszyły mnie zakonnice, kierujące w sposób szalony rozmaitymi pojazdami mechanicznymi. Moim ulubionym filmem tego gatunku była także „Viva Maria!” z Brigitte Bardot i Jeanne Moreau oraz „Giuseppe w Warszawie” ze świetnymi rolami Zbyszka Cybulskiego i Elżbiety Czyżewskiej. Bardzo chętnie oglądałam westerny, z Gary Cooperem, Gregorym Peckiem i – zwłaszcza – z Johnem Waynem oraz mój ulubiony – „Siedmiu wspaniałych”, w którym zachwycili mnie zwłaszcza Steve McQueen i Charles Bronson. Uwielbiałam filmy z Audrey Hepburn, np. „Rzymskie wakacje”. Wielokrotnie oglądałam „Spartakusa” z Kirkiem Douglasem w roli tytułowej. Byłam wiernym odbiorcą niedzielnego telewizyjnego cyklu Stanisława Janickiego „W starym kinie”, poznając w ten właśnie sposób m.in. Charliego Chaplina oraz Flipa i Flapa. W jakimś momencie zobaczyłam na ekranie Alaina Delona. Nie pamiętam, który film z nim obejrzałam jako pierwszy, ale wrażenie było piorunujące i kompletnie straciłam dla niego głowę. Starałam się obejrzeć wszystkie dostępne w Polsce filmy, w których zagrał. To właśnie Delon pociągnął mnie w stronę francuskiego kina. Odtąd stałam się fanką obrazów Jean-Luc Godarda, Cloude’a Chabrola, Franois’a Truffauta, Jeana Renoira… Mroczno-lirycznych oraz melancholijno-brutalnych kreacji Jeana Gabina, żywiołowych – Jean-Paula Belmondo.

Tak do mojego życia wkroczyło wielkie kino.

Największy zachwyt wzbudziły we mnie – fanki literatury – genialne ekranizacje polskiej beletrystyki stworzone przez Andrzeja Wajdę – „Popiół i diament”, „Brzezina”, „Ziemia obiecana”, a także –  „Trzy kolory” Krzysztofa Kieślowskiego. W ostatnim czasie polskie kino znów wznosi się na wyżyny artyzmu. Oczarowała mnie zwłaszcza „Zimna wojna” Pawła Pawlikowskiego i „Filip” Michała Kwiecińskiego.

Z kina światowego na pierwszym miejscu, najwięcej razy oglądana, najmocniej przeżywana  – „Misja” Rolanda Joffe. W niej aktorstwo najwyższej próby Roberta De Niro i Jeremy Ironsa. Zaraz po niej „Ojciec Chrzestny ” Francisa Forda Coppoli, z genialnymi rolami Marlona Brando i Al Pacina. Wcześniej „La Strada” Federico Felliniego z Giuliettą Masiną i Anthony Quinnem, która wzbudziła we mnie na lata fascynację twórczością tego reżysera. Uwielbiam muzykę filmową, stworzoną przez Nina Rotę oraz Ennio Morricone. Fascynują mnie dzieła Romana Polańskiego – „Lokator”, „Dziecko Rosemary”, „Tess”, „Frantic”. Najwięcej wybitnych filmów obejrzałam podczas tzw. Konfrontacji Filmowych, cyklicznej imprezy, odbywającej się w PRL-u raz do roku przez wiele lat. W okresie 1973-1984 nie opuściłam ani jednego seansu. Dzięki Konfrontacjom właśnie pokochałam mroczne kino Ingmara Bergmana, filmy Milosa Formana („Lot nad kukułczym gniazdem”!, „Amadeusz”!) oraz Stanleya Kubricka („Mechaniczna pomarańcza”! „Oczy szeroko zamknięte”!).

Z młodszych twórców – oglądanych już po transformacji ustrojowej – najwyżej cenię Quentina Tarantina, zwłaszcza za „Pulp Fiction” i „Django”.

Oczywiście nie wymieniłam wszystkich filmów, które mnie fascynowały, zachwycały, kształtowały… Nawiązałam jedynie do tych, inicjujących kolejne etapy mojej przygody z X Muzą.

Ostatnio obejrzałam serial, którego twórcy rzucili mnie na kolana. Stworzyli dzieło niemożliwe – perfekcyjną, wybitną ekranizację genialnej powieści Gabriela Garcii Marqueza pt. „Sto lat samotności”.

Tekst ten zachwycił mnie na pierwszym lub drugim roku studiów. Zachwyt był tak wielki, że – choć to przecież powieść! – uczyłam się go na pamięć, katując później rodzinę podczas posiłków jego recytacją. Kiedy poznałam Jurka, chodziłam za nim z tą książką i czytałam mu na głos obszerne jej fragmenty. Fascynowała mnie konstrukcja narratora i rytm wypowiadanych przez niego zdań, osobowość postaci i niezwykle „gęsta” fabuła; współistnienie w każdym jej momencie komicznych i tragicznych aspektów życia oraz świata żywych ze światem zmarłych. Odbierałam tę powieść zarazem jako niezwykłą, wręcz niemożliwą do pomyślenia i napisania, jak i jednocześnie bliską, jakoś własną, w nieustannym dialogu z moim uświadomionym i nieuświadomionym światem wewnętrznym. Egzemplarz „Stu lat samotności” jest najbardziej „zaczytany” ze wszystkich tomów, zalegających półki w moim domu.

Kiedy przeczytałam, że Netflix kręci serial wg tej powieści, pomyślałam, że skazany jest on na porażkę. Podobnie stało się z ekranizacją „Miłości w czasach zarazy”. Na podstawie wybitnego utworu tego kolumbijskiego pisarza powstał bardzo przeciętny film. I po co?!

No i niespodzianka! Możemy oglądać wybitne dzieło. Wybitne – dzięki pokorze jego twórców, ich miłości do literackiego pierwowzoru, skrupulatności, pieczołowitości, wrażliwości, rozmachowi realizacyjnemu, spójności wszystkich elementów. Zrobili rzecz niekonwencjonalną i karkołomną – zachowali powieściowego narratora, nie zabierając mu nawet głównej roli, jaką odgrywa w utworze. Mimo to albo właśnie dzięki temu ekranizacja nie zagubiła niczego ze świata przedstawionego, a także – z ukrytych sensów i znaczeń. Twórcy obrazu, ścieżki dźwiękowej, scenografii stanęli na wysokości zadania. Świat Macondo przeniesiony na ekran jest równie zachwycający, niezwykły i przekonujący jak w powieści. Powstały udane, pełne życia  kreacje aktorskie książkowych postaci. Zachwycają sylwetki kobiet: Pilar – znającej tajemnice mężczyzn, kobiet i losu; Remedios – energetycznej i radosnej jak promień słońca, Amaranty – zmrożonej bólem i nienawiścią, Rebeki – straumatyzowanej i pełnej pasji, no i Urszuli, która wymyka się krótkim charakterystykom. Mamy Melquiadesa, Cygana-mędrca, który przywozi do miasteczka coraz to nowe wynalazki i inspiruje mężczyzn do eksperymentów, szalonych czynów i wypraw… Myślę, że nie bez znaczenia jest fakt, że serial jest produkcją kolumbijską, kręconą na terenie Kolumbii. Scenerię tworzy tamtejsza przyroda. Scenografię współtworzą wytwory  tamtejszego rękodzieła. Grają aktorzy, którzy nie są międzynarodowymi gwiazdami kina. To powoduje, że wchodzimy w ten świat i jego prawdę bez reszty! Dobrze, że w 2025 roku czeka nas kolejna ośmioodcinkowa seria.

Leave a Reply