WAKACYJNY RAJ ODZYSKANY

Kiedy byłam bardzo mała, dużo chorowałam. Być może dlatego rodzice bardzo dbali o to, by zapewnić mi jak najdłuższe wakacje – odpoczynek poza miastem. Od maja do września przebywałam w jakichś pięknych okolicznościach przyrody, które zawsze wyszukiwał tata. W sierpniu – nad Bałtykiem, w Jantarze. To była wtedy wieś, zamieszkana przez przesiedleńców ze wschodu, gospodarujących w poniemieckich gospodarstwach. Uprawiali oni ziemię, łowili ryby w morzu, wyrabiali twarogi, masło, serwatkę – z mleka od własnych krów. Zbierali grzyby, których w lesie było całe mnóstwo – podczas półgodzinnego spaceru na plażę zbierało się od niechcenia całe ich torby. Nieliczni przyjmowali latem letników. Plaża była zupełnie pusta. Robiło się głęboki grajdół, wzmocniony kamieniami i patykami, który służył nam cały miesiąc. Bez niego trudno byłoby wytrzymać nad chłodnym morzem, a wszechobecnych teraz i wyśmiewanych parawanów jeszcze wtedy nikt nie sprzedawał. Nie było żadnych barów, restauracji, kawiarni, sklepów z pamiątkami…

Teraz Jantar jest dla mnie miejscowością przemysłową. Nic to, że chodzi o przemysł turystyczny. Tłok na chodnikach. Stragany z cudownej urody plastikowymi zabawkami made in China. Kawiarnie. Mini ZOO. Pojazdy dwukołowe i czterokołowe. Ruch, gwar, zapachy smażonych ryb, pizzy, gofrów, kawy, waty cukrowej, piwa z sokiem, spalin…

Jantar więc odpada. Tak jak odpadają dla mnie różne zagraniczne kurorty i turnusy all inclusive.

Są na szczęście Kąty Rybackie. Schodzimy na plażę zejściem, przy którym nie ma ani jednego straganu. Plaża pusta, prawie jak tamta, wtedy, sześćdziesiąt lat temu. Ten sam zapach. Ten sam szum morza. W tym roku także temperatura jak wtedy. 20 stopni w dzień. Polskie lato. Kumulusy płyną po niebie. Wieczorem 17, czasem nawet 13 stopni i na spacer trzeba iść w ciepłych kurtkach. Pola, łąki, zapach krów. W rowach wilgotny gąszcz. Wierzby. Powoje. Zieleń wybujała, pachnąca. Monstrualnej wielkości osty. Wyniosłe dziewanny, których nie udało mi się przerosnąć i znów patrzą na mnie z góry. Błękitne przetaczniki i cykorie wiecznie w podróży. Takie same jak wtedy bociany. I wyjątkowo ich dużo. Skowronki. Klucze kormoranów i łabędzi nad głową. Poranne pianie kogutów. Ryk krów na pastwiskach. Ogromne motyle – dzienne i nocne.

Jeśliby stąd nie wyjeżdżać, trudno byłoby uwierzyć w to, co dla warszawiaka już niestety oczywiste – smog, zmiany klimatyczne, dewastacja planety. Tu powietrze jest krystaliczne. Przyroda wybujała i mało uciśniona. Na plażę idzie się przez bór – jak z baśni. Z krzewinkami czarnych jagód i borówek, kolczastymi krzewami leśnych jeżyn.

Wakacyjny raj odzyskany… Nie chce się czytać gazet, pamiętać o tym wszystkim, co przecież takie ważne.. Nie chce się myśleć o przekopie Mierzei Wiślanej…

Dwa tygodnie niemyślenia. Raj odzyskany.

Leave a Reply