Skończyłam trzeci tom drugiej trylogii Ałbeny Grabowskiej – „Uczniowie Hippokratesa”. O ile trzytomowe „Stulecie Winnych” i pierwsza powieść tej autorki, którą przeczytałam – „Najważniejsze to przeżyć”, nastroiły mnie optymistycznie, pomimo tragicznej polskiej historii, która jest kanwą wydarzeń świata przedstawionego, o tyle „Uczniowie Hippokratesa” totalnie mnie zdołowali. Tutaj przedstawione są losy niezwykłych, wybitnych i heroicznych jednostek, które próbują dokonać jakichś zmian w podejściu do pacjenta i leczeniu chorób. Próbują poznać przyczyny dolegliwości oraz znaleźć sposoby ich likwidowania. Bez względu na czas i miejsce akcji – ZAWSZE(!!!) spotyka ich pogarda medycznych środowisk, ostracyzm społeczny, problemy finansowe i samotność, które czasem prowadzą do zaburzeń psychicznych, a nawet – samobójstw. Szczęście miał Ludwik Pasteur. Jego dokonania naukowe szybko docenili … producenci wina i hodowcy jedwabników. Odkrył bowiem przyczyny kwaśnienia trunku, a także stworzył lek na zarazę jedwabników. Dzięki temu powodziło mu się dobrze, czuł się szanowany i doceniony. Zapobiegł ogromnym stratom producentów szlachetnego napoju i producentów jedwabiu. Mógł zapobiec także wielu niepotrzebnym śmierciom, gdyby tylko świat medyczny potraktował poważnie jego – dobrze udokumentowane naukowo – odkrycia. Na szacunek środowisk lekarskich musiał jednak czekać długo, choć i tak należał do tych nielicznych szczęściarzy, którzy go w ogóle dożyli.
I jeszcze inna niewesoła refleksja po lekturze powieściowej trylogii, której kanwą jest historia medycyny zachodniej. Prekursorzy niektórych zabiegów i procedur medycznych kierowali się często bardziej ciekawością – „Jak to działa?” i ambicjami, związanym z rywalizacją w środowisku medycznym i własną karierą zawodową, niż współczuciem i troską o pacjenta. Czuli satysfakcję, jeśli np. po raz pierwszy udało im się wykonać cesarskie cięcie, niespecjalnie martwiąc się, że na skutek zakażenia kobieta po udanym zabiegu zmarła.
Myślę o tym, jak bardzo od zachodniego różniło się podejście lekarza do pacjenta w cywilizacjach azjatyckich. Tam medyk mógł stracić życie, jeśli … dopuścił do powstania choroby u cesarza, czy też możnowładcy. Wszystkie jego działania nastawione były na profilaktykę i bardzo wczesną diagnozę stanu zdrowia. Był zamożny i szanowany, kiedy jego pacjent był zdrowy. Zapobiegał więc powstawaniu objawów chorobowych, eliminował ich przyczyny i usuwał skutki we wczesnych stadiach choroby, czasem nawet kilkanaście lat przed powstaniem zewnętrznych, trwałych, nieodwracalnych objawów. Tradycyjna medycyna azjatycka była i jest nastawiona na wyrafinowaną diagnostykę oraz profilaktykę ludzi zdrowych i na ich dobrostan.
Wciąż jako ludzie Zachodu tego nie doceniamy i nie wykorzystujemy, choć mamy to na wyciągnięcie ręki. Puszymy się ewidentnymi osiągnięciami np. transplantologii czy też onkologii, nowoczesną aparaturą diagnostyczną, zapominając o … dobrostanie pacjenta, właściwej opiece pielęgniarskiej, aseptyce, co prowadzi zbyt często do niepotrzebnych śmierci i niepotrzebnego ludzkiego cierpienia na oddziałach szpitalnych. Nikt nie czuje się za to odpowiedzialny. Zupełnie tak samo jak to bywało w dziewiętnastym, czy dwudziestym wieku. Tutaj nic się nie zmieniło, pomimo ogromnego rozwoju technologicznego medycyny. Takie niewesołe myśli mam po lekturze „Doktora Bogumiła”, „Doktor Anny” i „Doktor Zosi”.
Zastanawiam się, skąd się biorą nasze ograniczenia… Czy po prostu jako gatunek musimy działać tak, jak niektóre zwierzęta – „zadziobując innego” – mądrzejszego, ładniejszego, brzydszego, dokonującego odmiennych od powszechnych wyborów. Czy też jednak jakiś wpływ na nasze niezbyt mądre działania ma brak edukacji lub jej fatalna jakość, których efektem jest nieufność wobec nowych idei, brak otwartości, brak odwagi, brak krytycznego myślenia, oportunizm, podejmowanie wyłącznie działań konwencjonalnych i schematycznych, lęk przed nieznanym.
Co szkoła może zrobić, żeby poprawić świat, a nie – wzmacniać hipokryzję, bierność, interesowność, zniewolenie umysłów…
Jest PROFIL IB, ale czyż nie jest też tak, że nawet w programie IB wykorzystujemy wiedzę instrumentalnie, według kryteriów egzaminacyjnych… I jak to zmienić, bo przecież uczniowie chcą jak najlepiej zdać maturę i nam też na tym zależy?
Jak stworzyć w szkole zdecydowanie więcej miejsca na niezależną, całkiem bezinteresowną debatę naukową, dociekanie sensu, szukanie odpowiedzi na najważniejsze pytania egzystencjalne… Jak skuteczniej zachęcać do podejmowania przez młodzież kreatywnej aktywności artystycznej, wyrażania swojej własnej, niepowtarzalnej osobowości, wybierania w ramach Diploma Programme przedmiotów artystycznych – Visual Arts i muzyki. To nic, że jakiś „mędrzec” uważa taki wybór za nieracjonalny, nieopłacalny i podpowiada – nawet tym, których to zupełnie nie interesuje – tylko biznes i zarządzanie!
Dlaczego powszechnie akceptowana i uznana za rozsądną i pożyteczną jest idea nauki dla ocen oraz idea ciężkiej pracy dla pieniędzy… Jakie fundamentalne ograniczenie i bezgraniczna głupota ją wykreowały… I uczyniły ze sporej części społeczeństwa wyrobników i niewolników!
Dlaczego tak niewielu nastolatków pozwala sobie na marzenia, a już do absolutnych wyjątków należą ci, którzy wierzą, że nie tylko mają wpływ na swoje życie, ale także – na losy świata. Kto w nich zabił wiarę, że mogą wiele zdziałać i że życie właśnie po to jest, by iść nieprzetartymi szlakami, po swojemu.
No, ale wciąż są wakacje…
Mam już trochę dość dydaktyzmu i pozytywistycznego sznytu twórczości Ałbeny Grabowskiej. W kolejce czekają zupełnie inne książki: „Żuan Don. Biografia Jeremiego Przybory” Marii Wilczek-Krupy, „Dzień targowy. Tak się kończył PRL” Marka Przybylika, „Wszystko dla naszych zmarłych. Opowieści tych, co zostają” Vinciane Despret, „Rok magicznego myślenia” Joan Didion, „Nic-nic. Ontologia na marginesach Leśmiana” Janusza Palikota. Jeszcze nie wiem, w jakiej kolejności… Do kilku już troszkę zaglądałam… Jednak po skończeniu „Doktor Zosi” wzięłam się za „Dom Holendrów” Ann Patchett… Powieść ukazuje całą gamę emocji i relacji w rodzinie, różne sploty wydarzeń, wpływ rodzinnej historii na nasze wybory, nawet wtedy, gdy bardzo chcemy się odciąć od naszych korzeni. Magiczny tekst…
Oglądam też filmy – na przykład opartą na faktach „Nyad” – o pływaczce, która w wieku 64 lat przepłynęła dystans z Kuby na Florydę.
Gołąbek odszedł szóstego dnia po wypadnięciu z gniazda… Były łzy, choć bardzo się starałam nie przywiązywać…
Zaskakująco dobrze znoszę pielenie niemałego ogrodu w tropikalnym klimacie, jaki nam nastał…
Mam przyjemność obserwowania rozwoju jelonka – miłośnika krzewów truskawek i poziomek… Miłe to bardzo… Pokazała się także malutka sarenka… Na stawach udało mi się zrobić zdjęcie, które objęło kaczki, łabędzia, czaplę białą i czaplę siwą…
W drodze do Garbatki widziałam z samochodu dwa piękne żurawie…
A w Garbatce – moim raju utraconym, miejscu wakacyjnych zabaw przez kilkanaście pierwszych lat życia – dużo wzruszeń i zachwytów. Piękny przedwojenny budynek stacji kolejowej…
Trzy drewniane budynki z 1930 roku na podzielonej już niestety, kiedyś ogromnej, leśnej działce. Należały najpierw do Marii i Romana Holendrów, a potem – do ich trzech pięknych córek, sióstr ciotecznych mojego taty. Jest jeszcze stara studnia. Nie ma już letniej kuchni ani stojącego obok niej dużego zadaszonego drewnianego stołu, gdzie jadało się latem posiłki. Nie ma przecudnej, przestronnej, drewnianej werandy, na której wystawialiśmy przedstawienia, oklaskiwane przez dorosłych… Garbatka nie wydaje się ani trochę mniejsza niż przed laty, jak to się czasem dzieje z innymi miejscami, zapamiętanymi z dzieciństwa, odwiedzanymi po latach…
Jutro 1 sierpnia… Gloria victis! Jesteście wciąż w naszej pamięci!