Wywołana niejako do tablicy wczorajszym wpisem córki w mediach społecznościowych na temat problemów rodzinnych, muszę stanąć w obronie bliskich mi osób. Tak, faktycznie, w naszej rodzinie było dużo lęku. Mój tata i dziadek przeżyli obóz koncentracyjny. Dziadek w dodatku znalazł się tam na własne życzenie, korumpując strażników, żeby dołączyć do syna, pojmanego w ulicznej łapance. Mama mojej mamy zmarła, gdy ta miała dziesięć lat. Wcześniej straciła miłość swojego życia – narzeczonego zamordowanego przez krasnoarmiejca we własnym majątku. Mama Jurka – Rosjanka – przeżyła w latach trzydziestych ubiegłego wieku głód na Ukrainie, aresztowanie ojca nocą przez KGB i jego nieznaną śmierć, a potem, gdy była na robotach w Niemczech – naloty aliantów. Całe życie bała się deportacji do Związku Radzieckiego. Tata Jurka brał udział w kampanii wrześniowej, przeżył obóz jeniecki. Jego oczy widziały wiele tragicznych scen. Moje ciotki i wujkowie walczyli z traumatycznymi wspomnieniami z powstania warszawskiego, choć w 1944 r. wykazali się odwagą i dzielnością. Niektórzy byli prześladowani po wojnie przez SB. Nikt nie korzystał z pomocy psychologicznej. Wsparciem była rodzina. Zawsze podziwiałam, jak ci wszyscy bliscy mi ludzie, po straszliwych wojennych przeżyciach, w trakcie których potrafili jednak zachować ludzką godność, umieli kochać, bawić się, żyć. Nie było także w rodzinie ani przemocy fizycznej, ani przemocy psychicznej, ani molestowania seksualnego. Sporadycznie zdarzały się kłótnie. Wiele zawdzięczam swoim rodzicom, dziadkom, ciociom i wujkom. Uczyli mnie miłości do literatury, sztuki, natury oraz głębokiego patriotyzmu. Dbali o mnie. Mimo ciasnoty w mieszkaniu (32 m2), gdy poszłam do szkoły, mama i tata wygospodarowali dla mnie własny kąt – z łóżkiem, biurkiem i regałami. Zapewniali mi zawsze bardzo długie wakacje, choć nie było to dla nich łatwe ze względów finansowych. Zawsze w rozmowie wspierali mnie, jak umieli. Jestem im głęboko za to wszystko wdzięczna, choć oczywiście popełniali błędy – moja mama na przykład czasem karała mnie zawstydzaniem lub „cichymi dniami”. Odcięłam się dawno temu od presji, jaką czasami próbowała na mnie wywrzeć i nie mam jej tego za złe. Chciała dobrze. Cieszę się, że nadal trwa przy mnie, choć są osoby, którym wydaje się, że jej demencja i unieruchomienie w łóżku odebrały sens jej życiu. Nie uważam tak. Więcej – czasami czuję jej wsparcie w tej wyjątkowo trudnej dla mnie sytuacji.
Faktycznie byłam lękową matką. Narodziny dziecka z wadą wrodzoną, konieczność operacji niemowlęcia, potem długotrwała, przewlekła choroba jedynaczki nie pomogły mi. Mąż wspierał mnie w chorobie córki. Obydwoje – rozumiejąc, jakim stresem był dla niej szpital, operacja i długotrwałe problemy zdrowotne – od czwartego roku życia zapewnialiśmy jej wsparcie psychologiczne. Chodziła do prywatnego przedszkola, prowadzonego przez wybitne psycholożki. Edukowała się wyłącznie w niepublicznych szkołach. Była lękowa, więc uczestniczyliśmy w terapii rodzinnej, ucząc się, jak możemy jej pomóc. Wszystkie odcienie naszych wzajemnych relacji były analizowane przez fachowców. Trzymaliśmy się uzyskiwanych od nich instrukcji. Wydawało się, że „pokonaliśmy demony przeszłości” Nasze dobre wzajemne relacje, które trwały aż do sierpnia 2020 r., były tego dowodem. Aż tu raptem – bęc! Szok i ból!
Myślę o tym, że ze wszystkich znanych mi osób nasza córka najdłużej otrzymywała pomoc psychologiczną. Jej emocje były w centrum naszego życia rodzinnego. Może niepotrzebnie? Może powinny być traktowane na równi z uczuciami innych członków rodziny?
Pojawiają się też inne pytania. Może przewlekła terapia zamiast rozwiązywać problemy emocjonalne wzmacnia poczucie niezwykłej wielkości krzywd? Nadaje różnym nieprzyjemnym sytuacjom rangę tragedii? Może taka terapia utwierdza w przekonaniu, że życie powinno być rajem, a jeśli nie jest – winni są rodzice? Zastanawiam się także, jaki jest sens wzbudzać – przez różnych domorosłych terapeutów i szamanów, absolwentów różnorakich kursów coachingowych – w dorosłej kobiecie poczucie krzywdy doznanej w domu rodzinnym? Jaki jest sens nagłego odcinania się od bliskich? Także – od umierającego ojca i owdowiałej matki? Czy jest to rzeczywiście efekt udanych terapii, poczucia własnej mocy i harmonii wewnętrznej?