USPRAWIEDLIWIENIE

Wiem, że zaniedbuję bardzo pisanie bloga. Chcę się usprawiedliwić – spiętrzyły mi się różne sprawy m.in. do końca sierpnia muszę napisać teksty do książki na trzydziestolecie naszej szkoły. Nie zdecydowałam się na publikowanie wszystkich tych tekstów tutaj, chcę bowiem, żeby publikacja, która ukaże się w marcu 2022 r., miała walor nowości i świeżości.

Postanowiłam jednak opublikować jeden tekst w ramach usprawiedliwienia i przeprosin. Oto on:

PRZETRĄCONA BRAMA, WALKA O ODDECH, MONOLOG BULTERIERA I SUPEROWSKA PANI DYREKTOR

Tworzenie i prowadzenie szkoły jest przygodą. Przygoda, jak to przygoda, wiąże się ściśle z dużymi emocjami, sytuacjami poważnymi, ale też humorystycznymi, spotkaniami z różnymi ludźmi – wielkimi, wspaniałymi, twórczymi, wyjątkowymi oraz takimi, którzy są ich przeciwieństwem, wydarzeniami zaplanowanymi i trudnymi do przewidzenia.

Wprowadzanie ambitnego, trudnego, misyjnego programu IB, wiązało się z silnymi emocjami, a te generowały różne zabawne sytuacje. Jechaliśmy na lotnisko po wizytatora IB, który miał uznać lub nie nasze prawo do prowadzenia Diploma Programme. Miejsce zbiórki było u mnie w domu. Jechaliśmy na lotnisko we troje – Jola Choińska-Mika, nasza pierwsza koordynatorka DP, mój mąż i ja. Wyszłyśmy z Jolą z domu, Jerzy wyprowadzał samochód z garażu. Wyjeżdżał z niego tyłem, otwierając jednocześnie pilotem automatyczną bramę wjazdową na posesję. Obie z Jolą zauważyłyśmy, że samochód posuwa się nieco szybciej niż brama. Miałam odruch, żeby podbiec do auta i stuknąć w szybę, żeby uważał, ale „dałam sobie po łapach”, nie chciałam zachować się jak typowa żona, podkręcać nerwowej atmosfery… Przecież Jurek jest świetnym kierowcą, opanowanym, spokojnym człowiekiem, na pewno widzi bramę – myślałam…

Jednak był w emocjach i nie widział. Przetrącona brama nie chciała się ani zamknąć, ani otworzyć. Samochód został uwięziony. Nasze zdenerwowanie wzrosło. Jurkowi udało się wyłączyć automatyczny mechanizm i ręcznie otworzyć bramę, co nie było łatwe, bo uderzenie znacznie ją wygięło. Przez pewien czas nikt nie umiał jej naprawić.

Podczas obiadu z wizytatorem, szukając rozpaczliwie angielskich słówek, próbując jednocześnie jednak coś zjeść, zakrztusiłam się. Zakrztusiłam się potwornie. Nigdy w życiu nie byłam tak blisko zakrztuszenia się na śmierć. Niewiele myśląc odsunęłam się z krzesłem od stołu, rozsunęłam kolana i opadłam głową i rękami w dół. Próbowałam złapać oddech, myśląc, że jednak głupio by było w takich okolicznościach pożegnać się z życiem. Wszyscy zamarli. Nasz wizytator, który siedział obok mnie, postawny Fin, jedyny zachował przytomność umysłu; również odsunął się od stołu i zaczął okładać mnie po plecach, pytając w kółko: „Hanno, czy ci lepiej?”. Interwencja Teuvo uratowała mi życie. Wizytacja zakończyła się sukcesem.

Podczas końcowego raportu odczytywanego w obecności całego grona pedagogicznego łzy płynęły nam po twarzy.

Dużo emocji w ciągu pierwszych dwudziestu siedmiu lat istnienia szkoły wiązało się z kwestią „walki o lokal”. Wynajmowaliśmy lokale oświatowe, należące do miasta. Podpisywano z nami umowy na rok lub trzy lata. Różne cyniczne osoby próbowały nas pozbawić siedziby, a ja miotałam  się, nie spałam po nocach, spotykałam z radnymi Warszawy i szukałam wciąż skądś ratunku.

Kiedyś – w czasie jakiejś kryzysowej, niebezpiecznej sytuacji – próbowałam się dostać do pewnego ważnego dyrektora, władcy samorządowych nieruchomości. Nie chciano mnie telefonicznie umówić na spotkanie. Udało mi się wedrzeć do urzędu. Weszłam do sekretariatu. Długowłosa sekretarka zajęta pracą nie zareagowała na moje „dzień dobry”. Na pytania odpowiadała opryskliwie i monosylabami – nie, nie ma, nie można! – w ogóle na mnie nie patrząc. Jestem raczej uprzejma i grzeczna, nie mam skłonności do organizowania happeningów w miejscach publicznych, ale w jakimś momencie coś mi się stało i – zaskakując samą siebie – zaczęłam sekretarkę przedrzeźniać, naśladując melodię jej wypowiedzi – muszę, mam prawo, chodzi o szkołę! W końcu spojrzała na mnie i napotkała moje – o dziwo! – roześmiane szelmowsko oczy. Uśmiechnęła się, wstała zza biurka i wtargnęła do gabinetu swojego szefa, mówiąc – panie dyrektorze, wiem, że pan zaraz wychodzi, ale jest tu taka superowska pani dyrektor w ważnej sprawie. Weszłam, porozmawiałam z dyrektorem i na chwilę zażegnałam kryzys lokalowy.

W innej kryzysowej sytuacji dotyczącej siedziby szkoły spotkałam się z wiceburmistrzem dzielnicy. Niepokojąco jak na tę funkcje młody urzędnik przyjął mnie…  znudzony. Moja dramatyczna relacja nie wywarła na nim żadnego wrażenia, z nieobecnym spojrzeniem, siedząc swobodnie, a mówiąc wprost i kolokwialnie – rozwalony w pozycji ojca chrzestnego, oglądał swoje paznokcie i strzepywał z ubrania niewidoczne pyłki. Coś we mnie pękło. Zerwałam się z krzesła i wykrzyczałam: Nie pozwolę odebrać nam siedziby! Grzeczna i subtelna to ja już byłam! Teraz jestem jak bulterier! Widzi pan – nawet nos mam rozharatany! (byłam świeżo po operacji nosa) Wiceburmistrz przestraszył się. Zerwał od biurka. Nerwowo zaczął poprawiać krawat w lustrze. W końcu zaczął mnie uspokajać i obiecał jakąś pomoc. Dużo nie pomógł, ale przynajmniej przestał nam szkodzić i zawsze pojawiał się na naszych szkolnych uroczystościach. Grzeczny i raptem dobrze ułożony.

Leave a Reply