STO SROK ZA OGON

Bardzo się cieszę, że w tegorocznej edycji literackiej nagrody „Nike” wśród nominowanych do głównej nagrody znalazła się książka Stanisława Łubieńskiego „Dwanaście srok za ogon”. Jej lektura jakiś rok temu sprawiła mi ogromną radość.

Wstyd się przyznać polonistce, że „Dwanaście srok za ogon” to jedyna książka spośród nominowanej siódemki, którą przeczytałam. I to zapewne dzięki temu, że – o zwierzętach.

Tak to bywa, gdy trzyma się sto srok za ogon, a każda ciągnie do swojej, zupełnie innej bajki.

Tyle jest obszarów, o które chciałabym bardziej zadbać…

Cały stosik książek czeka na ferie… Wśród nich – Cezarego Łazarewicza „Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka”.

Tęsknię czasem, żeby przeczytać coś – tak jak lubiłam najbardziej – „jednym tchem” od początku do końca, zanurzyć się po uszy w jakiejś nie własnej historii, utonąć w jakimś nowym świecie, fascynującym języku, niezwykłych postaciach. Sprawić, by rzeczywistość stała się niejasnym snem, spychanym w niebyt, a prawdziwym „realem” – przeżywanym, smakowanym, doświadczanym –  był świat wykreowany z kartek książki. Kosztem są spalone czajniki, wykipiałe mleko, klucze zostawione w zamku po zewnętrznej stronie drzwi… Bluzka założona na lewą stronę… Ale nic to… Jest tęsknota za takim stanem, który już niestety poza zasięgiem możliwości.

Kiedyś niemal profesjonalnie uprawialiśmy ogródek. Pisywaliśmy nawet teksty, porady do pisma; chyba to był „Działkowiec”. Mieliśmy własny kompost. Spryskiwaliśmy rośliny wodnym roztworem mleka lub wywarem tytoniu. Nie używaliśmy w ogóle chemicznych nawozów i środków ochrony roślin. Mieliśmy własne warzywa – ogórki, fasolkę, cukinię, dynię… Własne owoce – maliny, jeżyny, truskawki, poziomki, czereśnie, wiśnie, jabłka, gruszki, śliwki… Mnóstwo kwiatów… Grządki równe. Drzewka owocowe regularnie przycinane. Rośliny mocne, zdrowe.

Teraz też mamy ogródek, ale to już zupełnie inna jakość… Szczęście, że wolimy ogrody angielskie od francuskich. Same do nas przyszły leśne fiołki i paprocie… Nie upieraliśmy się przy różach, czy irysach, które zgasły, zmarniały… Pogodziliśmy się z tym. Jest zieleń, ale troszkę dzika, nieuporządkowana, chaotyczna. Wciąż sami się nią zajmujemy, ale brakuje czasu i sił, by mieć ambicje na „ogródkową doskonałość”. Wciąż jednak kontakt z ziemią daje nam radość. Takie coroczne doświadczenie – wsadzam jesienią do ziemi suchą cebulkę, a wiosną podziwiam piękny kwiat; wsadzam suchy patyk, podziwiam zieloną roślinę. Doświadczanie cudu życia wzmacnia. Czasami mamy zbyt mało tego wzmocnienia, a ogródek oglądany wieczorem przez szybę staje się przedmiotem tęsknoty…

Taniec. Czuję się życiowo niewytańczona. Tańczyłam jako mała dziewczynka. Miałam różową „nastroszoną” spódniczkę (choć nie była to typowa „paczka”) i baletki. Nie chodziłam do przedszkola. Jedyne zorganizowane zajęcia, w których brałam udział, to były zajęcia taneczne w ogródku jordanowskim przy Wawelskiej. Tam usłyszałam, że mam predyspozycje i rodzice zapisali mnie do sekcji baletowej w Pałacu Młodzieży. Obejrzałam „Jezioro łabędzie” w wykonaniu rosyjskiego baletu i zapragnęłam być baletnicą. Marzyłam, żeby uczyć się w szkole baletowej, do czego zachęcali mnie nauczyciele w PKiN. Wtedy lekarka pediatra powiedziała, że słyszy szumy w moim sercu. Nie wiem, czy usłyszała je sama, czy też z inspiracji mojej mamy… Nie pozwolono mi zdawać do szkoły baletowej, co długo miałam za złe moim rodzicom. Kiedy wiele lat później podjęłam pracę w szkole baletowej jako nauczycielka polskiego, zrozumiałam, że mieli rację, ale to już inna historia…

Potem utonęłam w świecie literatury. Niewiele się ruszałam. Moim rajem była samotność z książką. W czasie studiów weekendy zamiast w dyskotece spędzałam w czytelni Biblioteki Narodowej przy Banacha, a dni powszednie – w cudownej czytelni przy Świętojańskiej.

Potem, gdy już pracowałam w szkole,  weekendy zajmowały uczniowskie zeszyty i przygotowanie do lekcji…

Był krótki epizod – druga połowa lat dziewięćdziesiątych – gdy dużo bawiliśmy się we własnym klubie na Ursynowie. Co tydzień, góra – dwa tygodnie była impreza z tańcami, czasem – do upadłego… Dawało mi to dużo radości, ale skończyło się…

Brak treningu nie czyni mistrza. A brak umiejętności pęta, zniechęca… Choć w głębi serca tęsknota pozostaje…

Jest więcej takich potrzeb, które nie mogą wcale doczekać się spełnienia… Np. poza czytaniem także pisanie bez ograniczeń czasowych…

Wszystkie aktywności są jakieś takie porwane, nerwowe, ograniczone innymi –  niezbędnymi w określonym czasie i przestrzeni – czynnościami.

Terminy, spotkania, dokumenty, umowy, postępowania administracyjne, finanse, rutynowe zajęcia…

Sto srok za ogon na raz. I to, i tamto, i jeszcze owo. Czy to źle, czy dobrze…

Może jednak dobrze – taki permanentny płodozmian… Tyle ludzi… Tyle spraw… Tyle życiowych ról… Trochę żal, że w żadną nie można wejść trochę głębiej, uczciwiej, do końca… Ślizgam się po powierzchni… Próbuję łapać oddech…

Ale może tak musi wyglądać życie, że trzeba chwytać sto srok za ogon…

 

Leave a Reply