Z powodu kaszlu i zapchanego nosa kiepsko spałam. Mimo to dzisiaj właśnie przyśnili mi się wszyscy bliscy zmarli. Przede wszystkim – Jurek. W swojej starej welwetowej marynarce w kolorze butelkowym. Zakładał ją jako strój domowy, roboczy… W tym śnie był już słaby, chory. Ledwo chodził, ale stał w jakiejś kolejce… Długiej jak w PRL-u. Po jakieś produkty spożywcze. Widziałam go z daleka. Przepychałam się, żeby do niego podejść, ale kolejka była tak naprawdę zwartym tłumem, napierającym na ladę… Kiedy udało mi się do niej dopchnąć, Jurka już tam nie było. Rozglądałam się wokół. Wiedziałam, że jest gdzieś niedaleko. W końcu go zobaczyłam. Siedział, a właściwie na w pół leżał na ławce. Widać było, że jest bardzo zmęczony. Ławka znajdowała się na terenie pięknego, zielonego, zadbanego skweru. Śpiewały ptaki. Zieleń była turkusowa, soczysta. Usiadłam obok. Przytuliłam go mocno. Trzymałam w rękach jego głowę. Całowałam po twarzy. Uśmiechał się słabo. Prosił cicho – wyjedźmy nad morze! Chociaż na trzy dni! Bardzo bym chciał! Wpadłam w panikę – jak damy radę, kiedy on taki słaby… Kto zajmie się mamą, kto zajmie się Luną… Czym tam dojedziemy… Ale mówię mu – tak! Pojedziemy! Poczekaj tutaj! Pójdę do mamy i z nią porozmawiam. Biegnę gdzieś. Wchodzę do jakiegoś mieszkania, które nie na czwartym piętrze, lecz – na parterze. Ale też malutkie. Tam mama krząta się w kuchni. Obok kręci się Luna. Patrzę na kuchenkę gazową. Mama opiera się o nią. Ledwo stoi. Wzrok ma mętny. Podejmuję próbę rozmowy, ale niewiele rozumie. No nie, nie mogę jej tak zostawić. Panika – przecież musimy wyjechać. Muszę znaleźć kogoś do opieki. Wybiegam z mieszkania. Biegnę przez uliczki, takie jakieś staromiejskie, ale z elementami zieleni. Przypominają włoskie miasteczko Albenga, w którym w latach dziewięćdziesiątych zaginęła nam córka. I też tak obydwoje biegaliśmy, maksymalnie spanikowani. Jestem przerażona – Jurek tam czeka, muszę znaleźć jakieś wyjście z sytuacji, kogoś do opieki, jakiś sposób dojechania nad morze. Biegam chaotycznie, coraz bardziej zrozpaczona. Dwa albo trzy razy spotykam Jacka. Jest wyższy niż był w rzeczywistości. Jakiś taki wyprostowany. Wyróżnia się spośród przechodniów, ale oczy ma nieobecne, zagubione, wpatrzone w jakiś odległy cel. Mówi: Siostra, nie wiem, dokąd mam iść, co robić. Jestem zniecierpliwiona – śpieszę się do Jurka! Pogadamy później! Czuję się zmęczona tym bieganiem po ulicach. Zdaję sobie sprawę, że nie wiem, co robić. Nie wiem, jak znaleźć drogę do Jurka. Robi się ciemno. Jestem przerażona. Budzę się.