Spotkanie z Tomaszem Jastrunem przywołało obraz Warszawy lat pięćdziesiątych… Wszechobecne pozostałości wojennych zniszczeń i wojennych śmierci… Szarość, brud, rachityczna, zakurzona zieleń…
I nie wiadomo, dlaczego – wspomnienie jednego marcowego dnia 1968 r.
Wróciłam wtedy ze szkoły z wpisem wychowawcy w dzienniczku, który miałam dać do podpisania rodzicom i następnego dnia pokazać ten podpis w szkole… Nie, nie była to żadna uwaga… Byłam dobrą uczennicą… W dzienniczkach wszystkich uczniów (a klasa była bardzo liczna!!!) wychowawca pan Wojciech Machowski (zapewne nie z własnej woli) wpisał odręcznie – bo nie było innej możliwości – że nie wolno nam wychodzić z domu po powrocie ze szkoły. Mój tata przeczytał to i podpisał. Schowałam dzienniczek do tornistra. Pamiętam swoje bezgraniczne zdumienie, gdy usłyszałam: „Hanuś, ubieraj się, jedziemy na Krakowskie…”
I pojechaliśmy. Widziałam kordony milicji, zwanej obywatelską, przewracanie milicyjnej nyski przed Kościołem Świętego Krzyża, odwagę demonstrujących, pałowanie ludzi przez ORMO. Szliśmy z tłumem w stronę Starówki. Potem zrobiło się zamieszanie. Milicja użyła gazów łzawiących.
Uciekaliśmy – płacząc – Świętokrzyską w stronę Marszałkowskiej, gdzie udało nam się wsiąść do tramwaju.
Następnego dnia w szkole nikt nie dowiedział się, jak spędziłam popołudnie… A mojemu tacie jestem bardzo wdzięczna, że zobaczyłam, jak wieje wiatr historii.