Długo nie pisałam…
Wśród bliskich mi osób zdarzyły się jedne narodziny i jedna śmierć…
Nowonarodzona wnuczka mojej przyjaciółki ma na imię Hania, jest śliczna i miewa się bardzo dobrze.
Pogrzeb zmarłego kuzyna odbędzie się w najbliższy wtorek. Emocje. Jacek, trzy lata ode mnie starszy, był w dzieciństwie towarzyszem moich zabaw, inicjatorem tych najatrakcyjniejszych. Niezwykłe były zwłaszcza te wakacyjne, dzikie, np. w Indian. Budowaliśmy szałasy z gałęzi. Przebieraliśmy się. Dzieliliśmy na dwa wrogie plemiona. Trzeba było niezauważenie podebrać jedni drugim jakiś skarb, jakiś niezwykły totem. Były też zabawy bardzo niebezpieczne, ze znalezioną w lesie amunicją z czasów drugiej wojny światowej. I inne – równie przerażające – na torach kolejowych. Nie będę ich opisywać. Aniołowie nad nami czuwali! Pamiętam, jak często po tych leśnych zabawach wyciągaliśmy sobie nawzajem kleszcze z głowy i placów. Tak, bracia cioteczni dostarczali mi mnóstwa atrakcji. Kiedyś przebiegając za nimi przez górski strumień, pośliznęłam się na mokrym kamieniu i usiadłam po szyję w wodzie. Było to w czasie ferii zimowych. Miałam wtedy siedem lat. Zimą w Szklarskiej Porębie budowaliśmy sobie piękne zamki z lodowych sopli. Spotykaliśmy się w niedziele na łyżwach na Skrze i na saneczkach w Królikarni. Przez jakiś czas bracia mieli w pokoju, zrobioną własnoręcznie, dużą makietę – z kolejką, stacyjkami, domkami, figurkami ludzi i zwierząt… Bardzo lubiłam się nią bawić. Były też inne atrakcyjne zabawy, domowe lub plenerowe, których akcja osnuta była wokół serialowej fabuły – np. w Zorro albo w Bonanzę. Kiedy staliśmy się nastolatkami, Jacek zorganizował w piwnicy swojego domu na Mokotowie młodzieżowy klub. Chłopcy przynosili gitary, wino. Był adapter i pocztówki dźwiękowe, m.in. z nagraniami utworów Beatlesów i Animalsów. Tak jak niestrudzenie, jako najstarszy z nas, wymyślał niezwykłe zabawy, tak dzielnie przez kilkanaście lat walczył z nowotworem. W końcu – nie dał rady. Przez całe życie zwracał się do mnie: „siostra”.
Do zobaczenia, Bracie!
Mija pierwszy tydzień ferii. Ciekawy czas. Przelot nad głową ogromnej kłębiącej się chmury szpaków, innego dnia – majestatycznych czapli siwych. Obserwowanie przez lornetkę gromady czyży na wierzchołku drzewa oraz codzienny widok bogatek, sójek i dzięciołów, uwijających się wśród świerkowych i sosnowych gałęzi. Liczne ślady kopyt – mniejszych i całkiem dużych. Dowód, że na wiejskiej działce odwiedzają mnie sarny i łosie, choć żadne z kopytnych nie uznało jeszcze za stosowne, żeby mi się pokazać. Ukrywają się także wiewiórki, zostawiając w śniegu lub na mokrej ziemi charakterystyczne ślady swoich łapek oraz rozrzucając rozdrobnione szyszki. Niezwykłe znaleziska – czaszka i żuchwa zająca oraz czaszka lisa. Zawiozę do szkoły. Może przydadzą się na lekcji biologii. Duża satysfakcja – zebranie dwóch dużych worków śmieci w lesie wokół posesji. Na stawach – niezliczona ilość kaczek krzyżówek i duże stado łabędzi. Głoś żurawi dochodzący z oddali. Cisza, spokój… Moje płuca od codziennych długich spacerów jakby większe… Luna w świetnej formie pomimo pokonywania znacznych odległości na chorych łapach.
Największa niespodzianka – codzienna partia szachów! Dziewczynka, która była moim gościem, ma niezwykły talent do tej gry. Teraz muszę przypilnować, żeby kontynuowała lekcje już z profesjonalnym nauczycielem. Codziennie oglądałyśmy filmy dla dzieci i przyrodnicze. Najbardziej podobał nam się „Mikrokosmos” oraz „Tarzan”. Moje obie gościnie, mama i córka, uciekinierki z Ukrainy, są rosyjskojęzyczne. Przez tydzień byłam zanurzona w melodii tego pięknego języka. Zadziwienie mnie trzyma od zawsze – jak to możliwe… Tyle okrucieństwa… bestialstwa w czystej postaci w wykonaniu ludzi posługujących się tak pięknym językiem…Podobny wstrząs przeżywałam co roku w Horyńcu – takie cudne okoliczności przyrody, przepiękne widoki, że tylko stać z rozdziawiona buzią i się zachwycać, i podziwiać dzieło Stwórcy, a gdzie nie spojrzeć – krwawe dzieło człowieka, kamienie upamiętniające miejsca rzezi, kaźni, na zmianę – Polaków i Ukraińców. Przerażające historie ludzi, mieszkających na tych terenach. Jak to możliwe…
Teraz cztery dni w Warszawie i powrót do Grzegorzewic, w zmienionym składzie.