W ten weekend – filmy o dwóch wybitnych Polkach: Halinie Konopackiej i Agnieszce Osieckiej. Przedwojenna złota medalistka była idolką mojego taty, poetka – moją, przez sporą część mojego życia.
Wszystkie niuanse uczuć, których doświadczałam, zachwyty, rozpacze, uniesienia niezwykle współbrzmiały z jej tekstami. W związku z oglądanym serialem o Agnieszce Osieckiej – wspominam gęstwiny emocji, różne twarze, imiona, dzięki którym życie miało smak, a mózg – odpowiedni poziom adrenaliny, serotoniny, oksytocyny, endorfiny i dopaminy. Przeszłość. Pulsująca i wciąż żywa. Relacje międzyludzkie. Ich zmienność, przeobrażanie się, czarująca i zachwycająca nieprzewidywalność… Są grzeczni i niegrzeczni chłopcy, są grzeczne i niegrzeczne dziewczyny. Są grzeczni, którzy stają się potworami. Są niegrzeczni, którzy zamieniają się w anioły… Są relacje idealne, pogłębione, bliskie ideału… A potem pojawia się drobna zmiana, nieistotne wydarzenie – na przykład przypadkowe spotkanie z jej/jego byłym/byłą chłopakiem/dziewczyną; nieprzyjemna sytuacja w przestrzeni publicznej, wymuszająca nietypową reakcję i … relacja staje się duszna, trudna do zniesienia, chce się uciekać… Są doświadczenia dobre i doświadczenia złe, ale wszystkie one uczą nas czegoś – o drugim człowieku, o życiu, o nas samych…
W kontekście tych relacji – zaskakująca dla mnie samej analogia z klimatem w szkole. Czasami osiągamy stan bliski ideału. Spokojny, życzliwy, empatyczny, kreatywny, entuzjastyczny i mądry pokój nauczycielski. A potem niewielka zmiana – czyjeś odejście, pojawienie się nowej osoby i powstaje trudność, do której nie wiadomo, jak podejść. Jakiś rodzaj zażenowanej bezradności. Bo na przykład zatrudnia się jakiś bajarz-chwalipięta. Jest najlepszy. Może uczyć wszystkiego. Prowadzić dowolne zajęcia dodatkowe. Wynegocjował mityczną, kompletnie niemożliwą stawkę i się nią chwali na prawo i lewo. Jest duszą towarzystwa. Ma patent na generowanie uwielbienia, zwłaszcza u uczniów. Kipi energią i zadowoleniem. Bije pianę. Skupia na sobie uwagę. Promuje się. Domaga się coraz więcej zachwytów. Więcej i więcej. A kiedy ich nie dostaje tyle, ile oczekuje, czuje się skrzywdzony, odrzucony lub wręcz mobbowany. Choć próbował czarować, brakuje mu czaru, polotu i finezji. W końcu zaczyna nienawidzić, zrzędzić i ma ochotę zniszczyć miejsce, i relacje w nim. Intryguje, obgaduje, próbuje zamienić pokój nauczycielski w magiel. Usiłuje pozyskać zwolenników dla swoich racji. Dynamika emocjonalna jak w chorym związku dwojga. Atmosfera robi się gęsta, trudna do zniesienia, brakuje powietrza, chce się uciekać… Przed definitywnym rozstaniem na zawsze pojawia się u wszystkich poczucie niesmaku i utytłania… Ile razy to przerabialiśmy…
Ufff! Czy tego da się uniknąć… Czy po prostu trzeba się pogodzić, że czasami trafiają się „…czarodzieje, czarodzieje, po kieszeniach szklane kulki…” Czarodzieje bez czaru i klasy. I oni też być może mają jakąś ważną misję do spełnienia w naszym życiu…
Czytam już drugi tom sagi Ałbeny Grabowskiej „Stulecie Winnych. Ci, którzy walczyli”. W tej prozie jest taki kojący wszechogarniający, wszechwiedzący dystans narratora do świata przedstawionego. Sekwencja narodzin i umierania. Okrucieństwa i empatii. Zdrady i wierności. Tchórzostwa i bohaterstwa. Wszystkie te antonimiczne zjawiska są normą, codziennością życia. Mijają. Stanowią podglebie, z którego wyrastają kolejne ludzkie losy.
Mocą, która umożliwia przetrwanie w trudnym, niespokojnym, zmiennym świecie, jest wspólnota. Rodzina, społeczność wsi, miasteczka, zapewne także – szkoły. Im mądrzejsza wspólnota, tym większa gwarancja bezpieczeństwa i harmonii, większa szansa na danie odporu różnym szkodnikom.
Jest nadzieja, że „czarodzieje bez czaru” nie zostawią nigdy po sobie najmniejszego śladu w Monnecie… Oby trafiali się jak najrzadziej! Brrr!
A u mnie na wsi podwójna tęcza!