OKSYMORONICZNIE KARŁOWATY HEROIZM

Nawet w filmiku reklamującym szkołę zadeklarowałam, że nie uważam, iż w życiu powinno być łatwo…

Zawsze imponowały mi postawy heroiczne. W kulturze nurty romantyczne były mi zawsze bliższe od klasycznych. Moimi wzorami życiowych postaw byli Janusz Korczak, Irena Sendlerowa, Stanisława Leszczyńska (położna z Auschwitz), Jan Karski, Witold Pilecki. Nawet moja miłość do rodzinnego miasta wynika najbardziej z tego, że Warszawa – z racjonalnego punktu widzenia – nie miała prawa po drugiej wojnie światowej odrodzić się. Zdecydowały determinacja, dzielność i zaradność warszawiaków, którzy po prostu wracali do swojego miasta i je na nowo, gołymi rękami odgruzowywali i siłą swojego sprytu urządzali. Spryt, cwaniactwo i zadziorność zamieniły się w czysty heroizm. Dzięki ich masowym powrotom zapadła decyzja polityczna, wyrażająca się w haśle: Cały naród buduje swoją stolicę. Powołane zostało Biuro Odbudowy Stolicy, w którym fachowcy – architekci i inżynierowie – różnych opcji politycznych za miskę zupy z nadludzką pasją pracowali po kilkanaście godzin dziennie. Cudownie opisał to Grzegorz Piątek w swojej książce „Najlepsze miasto świata. Odbudowa 1944-1949”. Teraz próbuję czytać kolejną fascynującą publikację – „Wstecz. Historia Warszawy do początku” Błażeja Brzostka. Zbiorowy, wielki, prawdziwy heroizm przodków, emanujący z murów stolicy, sprawił, że za nic w świecie nie opuściłabym tego miasta-Feniksa.

No i bęc! Nagle mam swój własny oksymoronicznie, tragikomicznie karłowaty heroizm. Doczekałam się!

Otwieram oczy rano. Poranki wymagają tego heroizmu najwięcej. Wokół ciemność i dojmująca pustka. Zamiast serca, bryłka lodu. Trudno oddychać. Silna pokusa, żeby wrócić do świata snu, w którym coraz częściej pojawia się Jurek. Nie wstać. Zrezygnować. Mrok wciąga. Jednak czeka suczka. Musi wyjść na spacer i dostać śniadanie. Zapalam lampkę nocną. Sięgam ręką na drugą połowę łóżka. Nie ma Jurka – jest kartka. Na niej instrukcja na dzisiaj. Zadzwonić tu i tu. Sprawdzić to i to. Wystawić plastik/papier/szkło. O godzinie 12.00 – pani X. O 13.00 – pan Y. O 19.00 – spotkanie na Teamsach. Czy to jest takie ważne… Może da się odwołać, scedować na kogoś. Wyłączyć światło i zostać tam, gdzie jestem… Ale przecież Luna, psina nasza, też w depresji! Kolejny krok w jasną stronę mocy – opuszczam nogi, siadam, wsuwam stopy w kapcie, odsłaniam zasłonki…

Łazienka. Rutynowe czynności… Jeszcze oczy, umalować oczy i zastanowić się nad ubraniem, żeby trzymać fason. Pamiętać o pierścionkach. Siadam w fotelu. Nie mam już siły! Zmęczenie jak po całym ciężkim dniu! Muszę się położyć! Ale Luna już wie, że nie śpię, popiskuje… Wstaję więc. Rytuał – powitanie z psem, włączenie płyty zespołu Deep Purple, skąd płynie energia i bunt, i złość, i smutek, bryłka lodu w piersiach robi się jakby mniejsza, oddychać trochę łatwiej; śniadanie – takie jakbym miała się o kogo troszczyć, jakby wszyscy żyli. Tego śniadania na ogół jest za dużo – w oku utrwalona miarka na trzy osoby… Opycham się więc nadmiernie. Spacer z Luną. Pilnuję, żeby odpowiednio długi i z piłeczką. Potem przejazd do szkoły. W samochodzie Rock Radio. Głośno. Nadają na ogół nasze ulubione utwory. I to jest chwila wytchnienia. Czasami płaczę. W szkole – spraw odhaczanie i myślenie o Lunie, która jeszcze bardziej sama i smutna czeka na mnie.

Wieczorem Steve Morse i jego gitara … Deep Purple wciąż i wciąż… Łzy płyną… Tworzę instrukcję na kolejny dzień… Taki beznadziejnie nudny, pusty, oksymoronicznie karłowaty heroizm.

Leave a Reply