Z ogromnym przejęciem i wzruszeniem wysłuchałam ostatnio rozmowy Piotra Kraśki z bohaterkami Powstania Warszawskiego, paniami Wandą Traczyk-Stawską i Anną Przedpełską-Trzeciakowską. Ta ostatnia opowiedziała przejmującą historię z życia Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Kurier jechał z ważną polityczną misją. Wiózł z Londynu dokumenty dla dowództwa Armii Krajowej w Warszawie, dotyczące wybuchu Powstania Warszawskiego. W pociągu jadącym już na terenie Polski był tłok. Ze wsi wożono do głodującej stolicy tzw. rąbankę, czy też z warszawska – „rombankie”, co oczywiście było przez Niemców surowo karane. Organizowali w związku z tym na stacjach częste kontrole. Czasami zatrzymywali pociąg między stacjami. Zawsze więc wśród pasażerów panowało napięcie, które czasem próbowano rozładować śpiewaniem piosenek i spożywaniem – również zakazanego – bimbru. W wagonie, którym jechał nasz bohater, napięcie było jeszcze większe. Podróżowała w nim młoda kobieta o wyrazistej semickiej urodzie. Zwróciło to uwagę grupy młodzieży męskiej wiejskiego pochodzenia. Natarczywie przyglądali się pasażerce. Coś tam szeptali. Chichotali. Pociąg zbliżał się do jakiejś stacji. Nagle Żydówka (nikt nie mógł mieć żadnych wątpliwości, jej wygląd mówił sam za siebie) podeszła do Jana Nowaka-Jeziorańskiego i poprosiła, by wysiadł z nią na stacji i zaprowadził do kogoś, kto miał na nią czekać przed dworcem. Jako emisariusz rządu Rzeczpospolitej Polskiej w Londynie nie powinien był tego zrobić. Narażał bowiem powodzenie ważnej misji. Jako mężczyzna, człowiek honoru – empatyczny i odważny zarazem, nie mógł odmówić osobie, której życie było zagrożone. Podał ramię kobiecie. Odprowadził ją do kogoś, kto na nią czekał. Zdążył wrócić do pociągu przed jego odjazdem. Nic złego się nie stało.
Przypomina mi się scena z mojego ulubionego filmu pt. „Misja”. Rodrigo Mendoza, grany przez Roberta De Niro, rozmieszcza ładunki wybuchowe na moście, który stanowi drogę dojazdową do jezuickiej misji, w której żyją dopiero co nawróceni na katolicyzm Indianie Guarani. Do misji zbliża się (katolickie, a jakże!) wojsko, które dostało rozkaz zrównania jej z ziemią. Kiedy Mendoza ma już podpalić lont, najpierw słyszy, a potem zauważa niemowlę, zapewne upuszczone w trakcie panicznej ucieczki Indian. Musi błyskawicznie podjąć decyzję – albo wysadzić most i przynajmniej na chwilę odroczyć zniszczenie misji, ale jednocześnie uśmiercić dziecko, albo uratować malca, skazując jednocześnie grupę ludzi, szukających ratunku w kościele, na zagładę. Wahanie trwa sekundę – już wbiega na most i podnosi niemowlę. Udaje mu się uciec, ale na most wkraczają Portugalczycy. Rozpoczyna się rzeź.
Teraz na czasie jest segregowanie ludzi… Głównie – na naszych i na obcych.
Może więc zasadny jest jeszcze i taki podział… Może dzielimy się na tych, którzy zawsze – bez względu na cenę – podniosą niemowlę, bo po prostu nie potrafią inaczej… I na tych, którzy są mistrzami w znajdowaniu argumentów – najchętniej bardzo wzniosłych! – by dziecka nie podnieść, a także – by komuś „dokopać” albo wręcz – kogoś unicestwić. Cały Holocaust sankcjonowały przecież – poza stworzonym przez nazistów prawem – pozornie piękne, odwołujące się – a jakże! – do dobra i do innych wartości, słowa efektywnej niemieckiej propagandy.
Może więc, jeśli już mamy się zajmować w szkole „cnotami niewieścimi”, warto by także częściej pochylać się nad takimi pojęciami jak „Bóg, Honor i Ojczyzna”. Przypominać, że Bóg jest Miłością. Honor bezwzględnie wymaga od nas niesienia – zawsze! – pomocy słabszym. A Ojczyzna, nasza Wspólna, Wielka Sprawa, potrzebuje odpowiedzialnych, a więc – wolnych, decyzyjnych i sprawczych, Obywateli.