Czasami mam wrażenie, że z niedorosłymi – generalnie, choć z małymi wyjątkami – łatwiej jakoś niż z dorosłymi – dogadać się, porozumieć, wspólnie znaleźć rozwiązanie trudnych sytuacji. To moje przeświadczenie wzmacnia się zawsze po dłuższym kontakcie z wnuczętami oraz po spotkaniach z samorządami uczniowskimi, zarówno w szkole podstawowej, jak i – liceum.
Niedorośli zawsze imponują mi postawą koncyliacyjną, zaufaniem, że wszystkie problemy da się rozwiązać, poczuciem humoru, otwartością, wyobraźnią, umiejętnością korzystania z własnych doświadczeń. Kontakt z nimi uskrzydla mnie, daje siłę i nadzieję.
Dorośli – prawie wszyscy rodzice, a także część nauczycieli – jakby o tym nie wiedzą, chcą sami rozwiązywać wszystkie problemy niedorosłych, chcą za nich decydować, chcą stawiać przed nimi swoje cele (np. 45 punktów z matury IB i studia na Oxfordzie), traktują ich trochę jak niepełnosprawnych albo – jak inwestycję, która musi się zwrócić (szkoła prywatna przecież niemało kosztuje), albo – jak wizytówkę rodziny, która musi osiągnąć żądany poziom, żeby nie kompromitowała, albo jak „generator” uzyskiwania dobrych wyników dla szkoły. Z powodu wieloletniego ubezwłasnowolnienia przez rodziców dzieci tracą umiejętność odnalezienia w sobie radości życia, autentycznych zainteresowań i celów, które chciałyby osiągać. Wymagają wtedy motywowania, zachęcania, stymulowania, prośbą lub groźbą, ale czasami jest już za późno… Zaczynają też tracić swój potencjał. Okazuje się, że przeżywanie uczucia radości i sprawczości jest warunkiem sine qua non rozwoju – społecznego, emocjonalnego, intelektualnego. Wiem to ja, wie to IBO, wiedzą o tym niektórzy nauczyciele… Ta wiedza przejawia się w rozmaitych elementach filozofii IB, np. w pięciu filarach edukacji. Wiszą u nas w szkole na ścianie… Tak jak cechy z profilu ucznia… Dorośli je widzą i nic… A dzieci słuchają bardziej swoich rodziców niż haseł wypisanych na ścianach, czy też – słów nauczycieli. Na skutek presji dorosłych (wyniki! wyniki! wyniki!) blokują swój potencjał, coraz trudniej im spełniać wyśrubowane oczekiwania. Rozpoczyna się „zjazd w dół”, często niestety – w maturalnej klasie.
Dawno już temu, bo na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku John Lennon śpiewał: „Woman is the nigger of the world…” Słowo „kobieta” spokojnie można by zamienić na „dziecko”, „nastolatek”. Inna pieśń Lennona „Imagine” wybrzmiała wczoraj podczas Młodzieżowego Strajku Klimatycznego. Niedorośli wyszli na ulice kilkudziesięciu polskich miast. Mówili o sprawach najważniejszych i najpilniejszych dla świata, od których bezpośrednio uzależniona jest ich przyszłość, ich „być albo nie być”. A dorośli, którzy deklarują przecież miłość do dzieci, zajmują się bzdetami, gierkami, własnymi ambicjami, własnym ego, podchodami, negatywnym ocenianiem, „biciem piany” i swoimi brzydkimi, głupiutkimi wojenkami w swoich paskudnych piaskownicach dla rządzących. Jestem stara i naprawdę rumienię się za starych! Czy ktoś z nich myśli o przyszłości dzieci?! Czy ktoś z nich w ogóle myśli o sprawach ważnych?! Czy ktoś pochyli się nad postulatami młodzieży?! Potraktuje je poważnie?! Spojrzy na protestujących z sympatią, szacunkiem i namysłem?! A także – w końcu – na litość boską! – przejmie się tym, co powinno być priorytetem dla nas wszystkich.
Stare pieśni Lennona są wciąż i wciąż aktualne.
A w szkole podstawowej… Częstym przejawem ubezwłasnowolnienia dziecka jest … szczelny parasol. Na przykład – uczeń popełni jakiś błąd (a przecież z pięciu IB-owskich filarów edukacji wynika, że właśnie dzięki błędom ma się uczyć, ma rosnąć), nauczyciel zauważy i chce pomóc uczniowi wyciągnąć wnioski, ale nie! – już pojawia się rodzic i zakazuje, nie pozwala ze swoim dzieckiem prowadzić trudnych rozmów. Bo takie rozmowy psują dziecku dobry nastrój! A ono takie wrażliwe! No i nigdy nie popełnia przecież żadnych błędów. Nie moje dziecko! To inne dzieci są niedobre i popełniają błędy! Nasze nigdy! Nasze dziecko zawsze jest ofiarą! Zawsze zasługuje na ocenę celującą i wzorową ocenę zachowania! A jeśli takich ocen nie dostaje, zawsze winna jest szkoła. No i szkoła prywatna musi się z tym liczyć, że zawsze jest winna. I rodzice formułują absurdalny i sprzeczny z istotą instytucji, jaką jest szkoła, zakaz prowadzenia rozmów z dzieckiem bez obecności rodzica, bo tylko on może obronić swoje dziecko przed zawsze niesłusznym zarzutem. I mamy wtedy taką toksyczną pianę, toksyczny dym, który unosi się nad szkołą i którego rozbrojenie, neutralizacja pochłania dużo energii, czasu i sił. Zamiast być z uczniami, wspierać ich, zajmujemy się uspokajaniem rodziców…
Wstyd mi pisać o surrealistycznych, absurdalnych konkretach. Wstyd! Po prostu – wstyd! Żeby te mamy siebie posłuchały! Przecież są inteligentne, wrażliwe, mądre! Ale niestety nie wobec problemów własnego dziecka. Mam ochotę zaordynować mamom naszych uczniów, zwłaszcza chłopców, obowiązkową lekturę „Ballady o Januszku” Sławomira Łubińskiego…
Gdy pojawia się w szkole analiza uczniowskiego błędu (który przecież nie jest niczym złym, bez popełniania błędów nie da się uczyć, nie da się rozwijać!!!), zaraz na szkołę rzucają się rodzice – jedni są za, inni przeciw, a jeszcze inni – za, a nawet przeciw. Grupują się. Piszą do szkoły kilometrowe maile. Pojedynczo i zbiorowo. Umawiają się na spotkania. Dyskutują. Własnymi rękami chcą wymierzać sprawiedliwość i ferować wyroki. Żądają natychmiastowych rozstrzygnięć. Ukarania, relegowania albo wręcz przeciwnie – uniewinnienia i przeprosin, a także – anulowania wszelkich kar. Wchodzą ze sobą w konflikt. Unoszą się ambicjami. Włączają dzieci w tę swoją emocjonalno-ambicjonalną aktywność, co nijak nie ułatwia ani tym ostatnim, ani szkole znalezienia wyjścia z sytuacji, przekucia błędu w sukces. A po to są właśnie błędy, by je przekuwać w sukces!!! Ale nie po to, by je zamiatać pod dywan i udawać, że ich nie ma, żeby nie psuć komuś nastroju.
No i czasem efektem takiej „opiekuńczej” aktywności staje się „wyhodowanie” młodego człowieka, który ma absolutną, niczym niezachwianą wewnętrzną pewność, że nigdy nie popełnia błędów, a nawet jeśli czasami zrobi coś nie całkiem właściwego, zawsze odpowiedzialni są za to inni, którzy na przykład prowokują albo … dyrektor szkoły, który swoimi uwagami psuje uczniowi nastrój, a przecież szkoła głosi hasło: „Radość uczenia się”. Wniosek – to z dyrektorem jest coś nie tak. I taki uczeń w ramach refleksji nad sytuacją mówi, że co prawda odezwał się wulgarnie do koleżanki (przyznaje się, bo słyszała to cała klasa i nauczyciel, więc już trudno się upierać, że nie było zdarzenia, i że jest się ofiarą krzywdzącego pomówienia), ale to nie znaczy, że on ponosi za to winę (wcześniejsze wydarzenia go zdenerwowały i dlatego tak się zachował) i wcale nie znaczy to, że dyrektor powinien o tym z nim rozmawiać, wprowadzając go tym samym w zły nastrój… Autentyk! Pracuję z młodzieżą od 1978 r. Zdarzyło mi się coś takiego po raz pierwszy. Mam też szczerą nadzieję, że ostatni.
Początek tego roku szkolnego obfitował w takie surrealistyczne sytuacje i niewyobrażalne rozmowy, które szokują i po których trudno się otrząsnąć, i dojść do siebie. Żal tych inteligentnych w końcu i wrażliwych dzieci, które nie mają szans na wzięcie za siebie jakiejkolwiek odpowiedzialności i znalezienia sobie miejsca w życiu… Hodowane są w przeświadczeniu, że świat im źle życzy, a nauczycielom, wychowawcy i dyrektorowi w ogóle nie należy ufać.
Na szczęście przeważająca większość młodych ludzi jest wrażliwa, mądra i otwarta – przyjmuje, że nie siedzi się w czapce podczas lekcji, że nie trzyma się rąk w kieszeniach, a nóg – na stole, gdy rozmawia się z nauczycielem i nie żuje się gumy na spotkaniu z dyrektorem, a także – nie używa wulgaryzmów ani w kontaktach z dorosłymi, ani w kontaktach z rówieśnikami. Zwrócenie uwagi przez dorosłego nie jest dla niej przejawem nieuzasadnionej agresji, lecz wyrazem troski lub obowiązku służbowego.
Ostatnio podczas spotkania z samorządem uczniowskim z przyjemnością słuchałam ucznia, który sensownie, kulturalnie i spokojnie instruował zebranych, jak radzić sobie z niesfornymi kolegami w klasie. Ten uczeń kilka lat temu był jednoznacznie negatywnie osądzony przez mamy dziewczynek z tej samej klasy, które to mamy w mocnych słowach domagały się ode mnie skreślenia chłopca z listy uczniów.
Mam w związku z powyższym trzy przesłania.
Pierwsze – do wszystkich rodziców (powtarzam się – ten tekst był już na blogu).
Nauczcie się, Państwo, na pamięć tekstu libańskiego pisarza „O dzieciach” i powtarzajcie go sobie kilka razy dziennie:
„Wasze dzieci nie są waszymi dziećmi,
Są synami i córkami powołanymi do życia przez Życie,
Przychodzą przez was, ale nie z was.
I choć są z wami, do was nie należą.
Możecie im przekazać waszą miłość, ale nie wasz sposób myślenia.
Bo one mają swój własny.
Możecie przyjąć ich ciała, ale nie ich dusze,
Bo ich dusze zamieszkują dom jutra,
Do którego wy nie możecie wejść nawet w waszych snach.
Możecie starać się, by stać się jak one,
Ale nie próbujcie czynić je takimi jak wy.
Bo życie nie cofa się i nie zatrzymuje się na dniu wczorajszym.
Jesteście łukami, które wypuszczają dzieci jak żywe strzały.
Łucznik widzi na drodze cel do nieskończoności i On was napina swą mocą,
Aby Jego strzały mogły dolecieć szybko i daleko.
Oby wasze napięcie ręką Łucznika było ku radości,
Bo kocha On tak samo strzałę lecącą, jak i łuk,
Który już miejsca nie zmienia.”
Khalil Gibran
Drugie przesłanie – do niedorosłych, prawie już dorosłych.
Drodzy licealiści. Rodzice kochają Was, chcą dla Was jak najlepiej, obawiają się o Waszą przyszłość i pragną, byście odnieśli w życiu sukces. Nie znaczy to jednak, że zawsze mają rację! Że nigdy się nie mylą. Że ich rady są wyrocznią dla Was!
Jeśli pragniesz zajmować się fizyką i matematyką teoretyczną, bo to Cię właśnie fascynuje, nie idź za radą rodzica, któremu wydaje się, że bardziej opłacalne są studia ekonomiczne. Jeśli uwielbiasz czytać i badać literaturę anglojęzyczną, i chętnie poświęciłabyś się studiom literaturoznawczym, nie pozwól, by rodzice zmusili Cię do studiowania prawa.
Twój najważniejszy obowiązek wobec samego siebie – to stać się szczęśliwym, silnym, mądrym, dobrze wykształconym człowiekiem.
Życie jest jedyną i niepowtarzalną okazją, by zrealizować swoje marzenia, pasje i stworzyć swój własny, niepowtarzalny model życia! By stworzyć siebie na miarę swoich własnych pragnień i ambicji.
Pamiętajcie, nikt nie ma prawa żądać od Was 45 punktów na maturze! Nikt nie ma prawa wybierać za Was uczelni i wydziału! To jest Wasze życie i Wasze decyzje, i nie szkodzi, że rodzice płacą za Waszą edukację! Najważniejsza w szkole jest radość z procesu. Z analizowania tekstów literackich i źródłowych. Z obserwowania zjawisk i reakcji w trakcie eksperymentów przyrodniczych. Z nabywania umiejętności debatowania, tworzenia akademickich esejów, poznawania języka matematycznego… To jest sens bycia uczniem. Jak się jest radośnie zaangażowanym w naukę, pojawiają się coraz lepsze oceny. Jak się jest pod presją lęku, pod presją ocen, pod presją oczekiwań dorosłych, wyniki są coraz słabsze. Musicie być impregnowani na niemądre komentarze dorosłych, nawet tych, którzy są dla Was najważniejsi.
Słuchajcie utworów Johna Lennona! Walczcie o swoje!
Trzecie przesłanie – do rodziców uczniów młodszych.
Wychowujcie swoje dzieci tak, by ułatwić im – nie utrudnić! – funkcjonowanie w społeczeństwie! Niech będą otwarte, ufne. Niech radość sprawia im kontakt, „wymiana” z drugim człowiekiem – zarówno – z rówieśnikiem, jak i – z nauczycielem. Niech znają podstawowe zasady współżycia społecznego. Niech wiedzą, że inny człowiek też doświadcza bólu, lęku, cierpienia, i że zasługuje na szacunek. Niech mają chociaż blade pojęcie, na czym polega kultura osobista.
To wszystko jest takie proste i oczywiste! A zarazem – takie trudne i niejasne!