NIE BYŁAM ŻONĄ

Kiedy słucham teraz płyt zgromadzonych przez Jerzego, reaguję jak trzynastolatka. Ekscytują mnie przeboje Maanam, Led Zeppelin, Scorpions, Deep Purple i innych… Kiedy słuchaliśmy ich razem, było podobnie. Pod koniec wspólnego czasu, w samochodzie mieliśmy włączone wyłącznie Rock Radio. Dawało nam siłę, zadziorność, by znosić chorobę, by psychicznie nie dać się.

Czy to brak dojrzałości… Taka fascynacja utworem muzycznym, obrazem, książką… Łzy podczas słuchania „Mszy kreolskiej” Ramireza, utworów Griega, Musorgskiego, oglądania filmu „Mr. Gaga”…

Konstatuję też, że nigdy nie czułam się żoną… Czy to też nie brak dojrzałości… Takie odrzucenie społecznej roli…

Wzięło się to prawdopodobnie z początków naszej znajomości. Kiedy zobaczyłam Jurka, wiedziałam, że jest to mój mężczyzna na całe życie. Miałam jednak głębokie wewnętrzne przeświadczenie, że ślub, który ma być początkiem nowego etapu życia, jest jednocześnie pogrzebem miłości. Daje bowiem złudną pewność, że kwestie stałego partnera mamy już załatwioną, że już „mamy” męża lub żonę. Zawłaszczanie drugiej osoby, brak wolności w związku musi w końcu doprowadzić do wygaśnięcia uczucia. Miłość bez wolności nie istnieje. Obydwoje baliśmy się sformalizowania miłości, bo mieliśmy pewność, że akt urzędowy nie służy uczuciu, a zależało nam na miłości na całe życie.

Nie chcieliśmy więc brać ślubu. Marzyliśmy jednak o własnym mieszkaniu. W związku z tym poszliśmy na kompromis. Podpisaliśmy akt małżeństwa po to, żeby połączyć dwie książeczki mieszkaniowe i dostać kredyt dla młodych małżeństw. Nie było sukni ślubnej ani wesela. W urzędzie poza nami byli obecni jedynie świadkowie.

Obydwoje z zapałem studiowaliśmy. Moja polonistyka to były bardzo ciekawe studia. Całe bogactwo literatury, a w niej – niuanse ludzkich zachowań; elementy psychologii, socjologii, filozofii. Mózg parował od różnych humanistycznych mądrości. Subtelności i odcienie relacji międzyludzkich, w tym zwłaszcza relacji między kobietą i mężczyzną, fascynowały jak kino akcji. Poświęciliśmy temu zagadnieniu mnóstwo czasu i treningu. Studiowaliśmy tantrę i taoistyczną sztukę miłości.

Ponieważ ze względów praktycznych musieliśmy wziąć jednak ślub, na wszelki wypadek nigdy w domu nie używaliśmy typowych kapci, dresów ani kuchennych fartuchów. Co roku jesienią wyjeżdżaliśmy nad morze, tylko we dwoje. Szwendaliśmy się po plaży, w słońcu, pod wiatr, w deszczu, przesiadywaliśmy w knajpkach, rozmawialiśmy, żartowaliśmy. Narzuciliśmy sobie obydwoje dyscyplinę, polegającą na niepozwalaniu sobie na oczekiwanie czegokolwiek od partnera. On nie oczekiwał obiadów, prania, prasowania koszul. Ja nie oczekiwałam, że będzie robił karierę, że będzie „kimś” z dużą gotówką. Przez osiem pierwszych lat związku nie decydowaliśmy się na dziecko – czekając na mieszkanie, ale także – dając sobie czas na wzajemne poznanie. Powstała więź oparta nie tylko na przyjaźni i lojalności.

Agnieszka Osiecka napisała kiedyś genialną piosenkę „Sztuczny miód”. Zresztą – jedną z wielu genialnych. Śpiewała ją Barbara Krafftówna. Wiele lat później – także Katarzyna Groniec. Tam są takie słowa:

„Możesz bredzić, pleść bzdury, androny

Tylko błagam cię, nie mów, nie mów,

Tylko nie mów do mnie jak do żony”

Jerzy nigdy nie mówił do mnie jak do żony. Nie patrzył na mnie jak na żonę. Zawsze przy nim czułam się kobietą. Nigdy nie stałam się przezroczysta, niewidzialna, nieobecna, stara, nudna, znana na wylot.

Zdarzyła mi się taka traumatyczna sytuacja… Już chyba trzynaście lat minęło… Musiałam oddać swoją twarz chirurgowi. Ten musiał z niej coś wyciąć. Były trzy szwy – na nosie, na czole i na lewym policzku, pod okiem. Po zabiegu pocięte miejsca zakrywał opatrunek, ale przyszedł w końcu czas na zdjęcie szwów. Osoba, która to robiła, podała mi lusterko. Odmówiłam. Byłam przerażona. Pamiętam, jakby to było dziś. Jurek stanął przede mną. Popatrzył. Zobaczyłam jego żartobliwe, kochające, uważne spojrzenie – „Jest dobrze! Nie bój się!”  Coś śmiesznego też powiedział. I sięgnęłam po to lusterko…

Wcześniej było podobnie – podczas ciąży, połogu… Nigdy nie dał mi do zrozumienia, że coś z moją kobiecością – rozumianą jako atrakcyjność – jest nie tak.

Ciągle myślę o tych naszych wyjazdach nad Bałtyk. Widzę te wszystkie knajpiane stoliki, wzdłuż plaży, z widokiem na morze – od Gdańska po Sopot. Żuraw, z którego podziwialiśmy ruch statków na Motławie, i Pikawa na Starówce, z najlepszymi na świecie deserami. Moim ulubionym była Malinowa Ekstaza. Jurek preferował paschę. Gruba Ryba przy molo w Brzeźnie. Różne szemrane typy na deptaku wieczorową porą. Koncerty szant. Villa Pascal – nasza przystań od wielu lat, gdzie byliśmy traktowani jak rodzina. Tawerna Klipper na samej plaży. Z osłoniętymi od wiatru ławkami, na których często siadaliśmy, by wystawić twarze do słońca. Karmazyn. Rozmowy z właścicielami tego baru rybnego – o remoncie dachu, o życiu, o prowadzeniu rodzinnej firmy. Goszczenie nas. Przystań. Pomarańczowa Plaża. White Marlin. Sączenie wina, piwa, fernet branci. Uśmiechy. Żarty. Patrzenie sobie w oczy. Patrzenie na plażę. Patrzenie na morze. Nieśpieszne rozmowy. Ataki głupawki. Owoce morza. Księgarnie. Sklepy z biżuterią. „Galeria swetra” przy ul. Mariackiej i długie pogawędki z panią Małgosią, wyrazistą i zawsze świetnie ubraną. Kupowałam tam suknie, płaszcze, żakiety, szale… Przymierzałam mnóstwo pięknych ciuchów, a Jurek robił mi sesje zdjęciowe. Szukanie prezentów dla dzieci i – ostatnio – wnucząt. Państwowa Galeria Sztuki przy „Monciaku”. Świetne wystawy w niej oglądaliśmy. Europejskie Centrum Solidarności w Gdańsku. Wizyty na grobie mojego dziadka – Ludwika Buśkiewicza. Obolałe nogi. Przewentylowane płuca. Opalone twarze. Błogość w sercach. Bliskość bez granic. Jakby poza nami nic nie było – trochę taki zamknięty dwuosobowy organizm. Tak przez czterdzieści cztery lata…

Byłam kobietą, nie – żoną…

Leave a Reply