Pierwszy raz byłam w Karkonoszach, kiedy skończyłam siedem lat. Szklarska Poręba Górna jawiła mi się wtedy jako zimowy raj na ziemi. Mnóstwo śniegu, słońce. Budowanie z tatą zamków z lodowych sopli.
Pierwszy z Jurkiem wspólny wyjazd zimowy miał miejsce na początku 1977 r. Wyjechaliśmy na zorganizowany przez uczelnię obóz sportowy. Jego kierownikiem był Henryk Sytner. Pamiętam, jak przed wyjazdem martwiłam się, że nie zakwaterują nas w jednym pokoju. Ale udało się. Nie mieliśmy wtedy jeszcze ślubu. Dostaliśmy dwuosobowy, przytulny i ciepły pokoik na poddaszu pięknego drewnianego domu. Z własna łazienką, co w tamtych czasach było nie lada luksusem. Dom stał niedaleko wyciągu na Szrenicę, przy ul. Kilińskiego w Szklarskiej Porębie. Teraz mieści się w nim Muzeum Minerałów. Naprzeciwko drzwi wejściowych do domu, po drugiej stronie ulicy Kilińskiego, była ścieżka, wpadająca w las. Tam stawialiśmy pierwsze kroki na nartach biegowych. Pogoda była cudowna – mnóstwo śniegu, słońce.
W kolejnych latach spędzaliśmy ferie zimowe w Suchej Beskidzkiej, w Kotlinie Kłodzkiej, ale głównie – w Zakopanem. W Karkonosze trafiliśmy znów w 1994 r. Najpierw do Jagniątkowa. A od 1995 r. do Szklarskiej Poręby. Później przez kilka lat jeździliśmy na Podhale. Tam poznaliśmy tajniki nart zjazdowych, by pojechać w końcu kilkakrotnie w austriackie Alpy i włoskie Dolomity. Potem znów wróciliśmy do Szklarskiej Poręby i tras biegowych w Jakuszycach. Karkonosze czarowały nas, pomimo kiepskiej infrastruktury turystycznej. Mieliśmy tam też bardzo wygodną bazę hotelową z basenem, salą gimnastyczną, siłownią i odnową biologiczną. Zabieraliśmy dwie pary nart – biegowe i zjazdowe. A od pewnego momentu Jerzy brał nawet trzy pary – zjazdowe, biegowe klasyczne i biegowe do jazdy łyżwą. Nastały lata, kiedy na skutek przewlekłego stresu bardzo podupadłam na zdrowiu. Był rok 2005, 2006, 2007, 2008. Miałam problemy z sercem. Kardiolog zaordynował mi tzw. blokery. Stało się tak, że po kilku krokach na nartach biegowych dłuższą chwilę musiałam walczyć o oddech. Uznałam, że uprawianie przeze mnie tego sportu stało się niemożliwe. Jerzy jednak dodawał mi otuchy i nie pozwolił zrezygnować. Kiedy chciałam już odpiąć narty, wrócić do samochodu i pożegnać się na zawsze ze sportem, mówił – Zobacz, tam na zakręcie rośnie taki ładny świerk, tuż za nim jest przepiękny widok na Harrachow. Staniemy tam, odpoczniemy, wystawimy twarz do słońca.
Kiedy sapiąc, dysząc, blokując tor, poruszałam się niemal stojąc w miejscu, jeździł wokół mnie łyżwą. Trenował kolejne umiejętności. Uśmiechał się i zagadywał. Kiedy zdecydowałam się pojechać kawałek dalej, cieszył się, że pokonałam jeszcze parę metrów. Komentował, gratulował. Przez całe życie wierzył w zbawienny wpływ ruchu na zdrowie. W przypadku mojego serca ta jego wiara okazała się uzasadniona. Po kilku latach trudów dreptania niemal w miejscu znów mogłam bez trudu dojechać do schroniska Orle i z powrotem na Polanę Jakuszycką, a także – odstawić blokery.
Trwa właśnie Bieg Piastów. Nigdy w nim nie biegliśmy, nie lubiliśmy imprez masowych, ale co roku spotykaliśmy się z naszymi przyjaciółmi, którym sportowa rywalizacja rekompensowała tłok na jakuszyckich trasach biegowych.
Dzisiaj – zamiast z Jurkiem w Jakuszycach – byłam z Ewą, tak jak często ostatnio, na długim spacerze w Powsinie. Szło nam się miło, lekko i szybko. Przy wejściu do parku idzie się kawałek pod górkę. W tych latach, kiedy miałam problemy z sercem, również pokonanie tego lekkiego wzniesienia było dla mnie dużym problemem. Jurek jeździł wokół mnie na skajkach, zagadując, uśmiechając się i rozśmieszając mnie, podczas gdy ja z kijkami, sapiąc, dysząc, walcząc o oddech, pokonywałam w żółwim tempie niewielką pochyłość…
Dzisiaj było dużo łez i wielka tęsknota – za naszymi Karkonoszami i za naszym Powsinem. Dobrze, że była ze mną Ewa…