NADZIEJA W ZACHWYCIE

Czytając arcyciekawe artykuły w najnowszym numerze Gazety Monneta, zwłaszcza te – bardzo osobiste i szczere – poświęcone różnym sposobom wychodzenia z sytuacji kryzysowych, pokonywania różnych traum, które czasami nas dotykają, pomyślałam o sobie. Doszłam do wniosku, że w moim życiu w najtrudniejszych sytuacjach nadzieja rodziła się zawsze z jednej emocji. Tą emocją był zachwyt.

Pierwszy oszałamiający zachwyt przeżyłam jako malutkie dziecko, dopiero co trzymające się na niepewnych jeszcze nogach. Stałam przy siatce ogródka przy szpitalu onkologicznym przy ul. Wawelskiej. A w tym ogródku, pomiędzy pacjentami w pasiastych piżamach, dumnie spacerowały przepiękne pawie. Od tamtej pory właśnie paw stał się dla mnie – w szarej, brudnej, straumatyzowanej, powojennej Warszawie – nadzieją, że gdzieś istnieją jakieś „piękne światy”, jakaś cudowna rzeczywistość, która być może stanie się kiedyś także i moim udziałem. Codziennie każdy spacer zaczynał się właśnie od tego miejsca. Mała, nieśmiała, chorowita i czegoś smutna dziewczynka stała wczepiona w drucianą siatkę i wołała: „paju, paju!”. Czasami dumne ptaszysko łaskawie zbliżało się do ogrodzenia i rozpościerało swój bajeczny ogon, budząc za każdym razem nieprawdopodobny zachwyt. W chwilach smutku, lęku, choroby obraz pawia, zamknięty pod powiekami, dawał nadzieję.

Podobny zachwyt wiele lat później przeżyłam na pokładzie statku wpływającego do portu w Wenecji. Stare centrum tego zjawiskowego miasta widziane od strony Adriatyku zapiera dech w piersiach i jakoś przypomina rozpostarty ogon pawia. Kilka lat później znów dane mi było zobaczyć ten widok – płakałam wtedy ze szczęścia. Wenecja żyje wciąż we mnie. Odwiedziłam ją jeszcze „normalnie”, od strony Piazzale Roma. Zachwycała nadal, ale już to pierwsze wrażenie nie było tak niezwykłe – brakowało perspektywy, by docenić jej oszałamiające piękno.

Zachwyt i nadzieję budziło zawsze morze. Dawało poczucie lekkości i wolności. Uzależniało od widoków zachodzącego, a nawet wschodzącego słońca. Pobyt nad morzem ładował akumulatory na jesień i zimę, dawał siłę, by pokonywać trudności i smutki.

Nadzieję dawała mi zawsze, od małego dziecka, budząca się wiosną natura. Jeszcze śnieg, jeszcze mróz, a już rozmaite przebiśniegi, krokusy, czy nawet tulipany pchają się do słońca! Niewiarygodna energia i moc życia! Także – praca w ogródku, której doświadczyłam wiele lat później. Jesienią wsadza się do ziemi suchą cebulkę, suche nasionko, suchy patyk, a wystarczy nieco dłuższy dzień i kilka chwil cieplejszego, wiosennego powietrza, by te pozornie martwe części roślin zaczęły buzować życiem, rosnąć, zielenić się i w końcu – kwitnąć. Nieprawdopodobna, zachwycająca siła odradzającego się życia! I te ptaki wiosną! Jurek tak pięknie potrafił naśladować ich śpiew i gadać z nimi w lesie! Wciąż lubię ich słuchać i podglądać je, krzątające się i uwijające w związku z budową gniazd i karmieniem młodych.

Zachwytu od zawsze doświadczałam w kontakcie z literaturą. Czytano mi ją hojnie. Rozwijała wyobraźnię. Przenosiła w inne wymiary. Pierwszy swój wierszyk podyktowałam mamie, jeszcze nie umiejąc pisać. A zdobyłam tę umiejętność w wieku pięciu lat, czytając uliczne szyldy. Uczyłam się też chętnie wierszy na pamięć. Lubiłam i umiałam je recytować. Na studiach zdarzało mi się nawet – na fali zachwytu – uczyć na pamięć fragmentów prozy. Pierwszym najmocniejszym zachwytem literackim był „Pan Tadeusz”, którego czytał mi tata. A potem nastąpiła lawina kolejnych zachwytów. Książka cudownie pozwalała oderwać się od tego, co żmudne i trudne, mroczne i bolesne. Ułatwiała też poradzenie sobie z różnymi pytaniami egzystencjalnymi, które pojawiały się w miarę dorastania. Zapewniała „wymianę myśli” z autorem. Trudno by było wymienić wszystkie tytuły książek, które na różnych etapach życia ukochałam i czytałam wielokrotnie.

Kolejnym przedmiotem zachwytów zawsze była sztuka. Mama prowadzała mnie do różnych muzeów i galerii. Bardzo to lubiłam. Uwielbiałam też ilustracje w książkach. Natomiast pierwszy ogromny zachwyt, związany ze sztukami plastycznymi, przeżyłam w wieku przedszkolnym w mieszkaniu przyjaciółki mojej mamy. Zaprowadziła mnie kiedyś do zamkniętego wcześniej pokoju, a tam na wszystkich czterech ścianach wisiały wysoko pod sufitem, jeden obok drugiego, plakaty, stworzone przez wybitnych polskich malarzy. Taki był mój pierwszy kontakt z niezwykłym zjawiskiem, jakim była polska szkoła plakatu. Wrażenie było niesamowite. Stałam na środku pomieszczenia, kręciłam się w kółko, trudno mi było stamtąd wyjść.

Inne niezwykle mocne, wręcz euforyczne doświadczenie przeżyłam, zwiedzając w wieku około dwudziestu lat dom Rubensa w Antwerpii. W różnych okresach życia fascynowali mnie różni artyści. W dzieciństwie – Leonardo da Vinci, Michał Anioł, Vincent van Gogh… W okresie młodzieńczym – Klimt, Modigliani, Munch, impresjoniści… Kolekcjonowałam albumy, poświęcone sztuce. W domu Rubensa znalazłam się z turystycznej rzetelności bardziej niż z miłości do jego obrazów. No i szok – nie wiem, czy to aura domu artysty, czy nagromadzenie dynamicznych płócien na niedużej powierzchni; w każdym razie wrażenie odebrało mi mowę. Do dziś noszę w sobie tamte emocje. Dwadzieścia lat później – zupełnie inne, ale równie silne wrażenie wywarła na mnie Pieta Michała Anioła w bazylice św. Piotra. Wciąż lubię chodzić do galerii i kolekcjonować swoje – różnej jakości i mocy – zachwyty. Mam wiele radości w szkole z powodu wystaw maturalnych i aktywności uczniów w pracowni plastycznej. Kupiłam nawet od naszej absolwentki trzy obrazy, o których nie umiałam zapomnieć po maturalnej wystawie. Cieszę się, że Monnet wzbogacił się o własną mini galerię polskiego plakatu.

Z muzyką jest podobnie. Mój tata grał na instrumentach, a nawet – na trawie, czy na butelkach napełnionych wodą. Pierwszy ogromny zachwyt małej Hani, związany jest z muzyką Fryderyka Szopena, z koncertami w trakcie konkursów szopenowskich, z koncertami w Filharmonii Narodowej, prowadzonymi przez słynną „ciocię Jadzię” – Jadwigę Mackiewicz oraz koncertami w Łazienkach Królewskich. Tutaj powinna nastąpić cała litania tytułów i nazwisk kompozytorów, którzy fascynowali mnie w ciągu całego życia. Taka dygresja zupełnie rozsadziłaby ten tekst, więc wspomnę tylko, że obecnie – zafascynowana gitarą elektryczną – próbuję eksperymentować z elektronicznym smyczkiem do niej i sprawia mi to ogromną radość.

No i – the last but not least – zachwyt ludźmi!

Pierwszym człowiekiem, który wzbudził we mnie absolutny zachwyt, był mój tata. Mama dawała poczucie bezpieczeństwa i bezwarunkową miłość, ale fascynował tata. Ta fascynacja dosyć szybko objęła innych przedstawicieli płci męskiej. W wieku czterech lat obudziłam mamę, żeby wyznać jej, że nie mogę spać … z miłości. Odpowiadając na jej pytanie, zwierzyłam się, że … kocham jednocześnie trzy osoby – przyjaciela taty i jego dwóch synów. Potem było już tylko gorzej… Często walcząc w bezsenne noce z rodzinnymi traumami, ratowałam się rozpamiętując czyjeś chłopięce lub męskie brwi, oczy, usta, spojrzenia, dłonie, tembr głosu. Obiektami byli koledzy ze szkoły, nauczyciel muzyki z podstawówki, nauczyciel fizyki z liceum, wokaliści – najdłużej Czesław Niemen, aktorzy – najdłużej Alain Delon i Andrzej Łapicki, ale także Daniel Olbrychski w roli Hamleta i Włodzimierz Wysocki kreujący tę samą postać… W końcu zadziały się bardziej dojrzałe fascynacje… Jeszcze później nastała epoka miłości do Jurka i totalnego nim zachwytu. W końcu – czas nauczycielstwa i zachwytów uczniami. Pokój nauczycielski reagował na mnie obrażonym milczeniem, ponieważ nie przyłączałam się nigdy do zgodnego, rozbawionego chóru pedagogów, drwiących ochoczo z podopiecznych lub mających im za złe wszystko, zwłaszcza – niedostatki intelektualne. Anegdoty o głupocie uczniów zawsze generowały mój bunt i gniew, powodując, że opuszczałam pokój nauczycielski i przerwy spędzałam w szkolnej bibliotece. Natomiast Jurek z niesłabnącą cierpliwością i zainteresowaniem wysłuchiwał tych moich zachwytów uczniami, których w szkole nikt by nie zrozumiał. Na szczęście nigdy nie był zazdrosny i wspierał mnie w moich nietypowych działaniach. A zachwyty dotyczyły sytuacji: nie umiał – umie!, nie rozumiał – rozumie!, był arogancki – przeprosił i uśmiechnął się na dodatek!!! Po 1992 r. zachwyt uczniami nie minął. Po trzydziestu latach wciąż odbywam rozmowy z kandydatami do szkoły i wciąż sprawiają mi one niekłamaną radość, choć czasami ich spiętrzenie nie jest łatwe. Zatrudniam nauczycieli empatycznych i na poziomie, więc wyżej opisane zachowania, dosyć typowe w Polsce, zdarzały się sporadycznie. Na szczęście nie ma już w naszym gronie osób, które – celebrując swoje poczucie humoru – radośnie rzuciłyby hasło, że przy uczniu X spokojnie można otwierać okno, bo nie poleci. Albo takich, które z satysfakcją doradzałyby uczniowi, że zawsze może zostać szczęśliwym śmieciarzem. To już na szczęście przeszłość, na którą jak najszybciej należy spuścić zasłonę milczenia. Brak daru widzenia w uczniach drzemiących potencjałów, brak odczuwania radości, związanej z tych potencjałów uwalnianiem, uważam za ograniczenie, które czyni nauczyciela mało skutecznym i mało etycznym.

Do zachwytów uczniami w Monnecie doszły mi jeszcze zachwyty nauczycielami. Marzenką, która bez żadnych wzorców i podpowiedzi, przełamując barierę językową, heroicznie zgłębiając obszerne materiały IBO, stworzyła i prowadzi do tej pory (od 2006 roku!) znakomite, pierwsze i jedyne w Polsce przedszkole IB. Jolą, która w 2012 roku, zaraz po ukończeniu studiów, bez żadnego doświadczenia, a może właśnie dzięki temu, że tego doświadczenia nie miała, stworzyła podwaliny pod znakomitą IB-owską szkołę podstawową i ciągle jest z nią związana. Polonistkami, romanistkami, psycholożkami, wychowawcami i wychowawczyniami klas, tutorami, członkami zespołu OPTIM, nauczycielami przedmiotów artystycznych – wszystkimi moimi bratnimi duszami. Budzącymi podziw mój i uczniów – nauczycielami-erudytami, z którymi każda wymiana myśli to czysta radość poznawcza. Tymi, którzy pracując w Monnecie od wielu lat, współtworzą wysoką kulturę pracy i organizacji szkoły. Tymi, którzy zawsze, bez względu na poziom zapracowania i niewyspania, obdarzają wszystkich słonecznymi uśmiechami, tworząc przyjazne środowisko otwartych, życzliwych innym, mądrych ludzi.

Były jeszcze inne zachwyty…

Górami, w kontekście nart, bo chodzić po górach nigdy nie lubiłam. Jogą i medytacjami. Kinem („Ojciec chrzestny”, „Misja”). Teatrem (Gardzienice – moja miłość! Kantor!). Programem IB.

Siłami natury, w kontekście macierzyństwa i w ogóle – własnej kobiecości.

A w końcu – przekazywanym życiem – córką i wnuczętami.

Kiedy dopadła mnie największa trauma w życiu – śmierć Jurka, było tak… Siadałam przy stole w kuchni i popadałam w stupor, szczęśliwie przy moich kolanach pojawiał się psi łeb. Wilgotny nos trącał moją rękę. Oczy – podobnie jak moje – pełne rozpaczy patrzyły na mnie uważnie. Piękne oczy! Kobiece. Ozdobione czarną obwódką; jakby suczka – wzorem swojej pani – używała codziennie czarnej kredki i tuszu do rzęs. Głaskałam jej delikatne, mięciutkie jak u kota futerko. I znów zachwyt: Jakaś ty piękna i czuła! Jak miło cię głaskać! Codziennie ktoś przychodził. Przynosił coś do jedzenia, jakieś kwiaty – piękne!, słowa czułe i pocieszające. Patrzyły na mnie ciepłe i mądre oczy. Cztery dni po śmierci Jurka były moje urodziny. Dom zapełnił się najbliższymi mi ludźmi. Kwiaty, rozmowy, krzątanina. Wnuczęta energetyczne – picie, jedzenie, zabawa… Gramolenie się na kolana… Przytulanie… Niecierpiące zwłoki, radosne, dobiegające z toalety: „juuuż!!!” Potem wszyscy wychodzili. Suczka szła spać. I wtedy konieczne były – pierwszy raz w życiu! – mocne tabletki na usypianie. Bez nich – ani rusz. Cud tych tabletek też zachwyca – bo rano jestem wyspana, a nie przymulona. Nie myślałam, że takie specyfiki istnieją. A rano – lista zadań do wykonania. Sprawy urzędowo-pogrzebowe. Przygotowywanie albumu, jednego i drugiego, praca, budowa domu. Codzienne zmagania, żeby wstać, żeby wyjść, żeby odhaczyć do końca listę spraw do załatwienia, żeby zdążyć. Poza zachwytem, bo znów wiosna, znów krokusy i ptaki – zagłuszanie traumy nadmiarem spraw, nadmiarem pracy, narzuconą sobie dyscypliną. Ale jednak chyba zachwyt ważniejszy… Także ten przeżyty wcześniej, skumulowany we wspomnieniach. Zachwyt przeżyty od urodzenia do teraz – ogromny zasób życiowej energii, który pozwala się odrodzić nawet po największym nieszczęściu. Również – ta wyćwiczona przez całe życie łatwość, żeby zachwycać się ludźmi, przyrodą i sztuką… Nawet gdy – zakwitnie tulipan, zaśpiewa ptak lub napotkam niespodziewanie czyjś uśmiech… przy grobie Jurka.

W sobotę znów zachwyt zachwytów, mocno trzymający za gardło – orzeł bielik kołujący nad nami na stawach w Grzegorzewicach. Pierwszy raz widziany w tym miejscu!

Leave a Reply