Od dziecka jakoś wiedziałam, że żyjemy w świecie wielowymiarowym… Może spowodowała to zbyt wczesna znajomość tekstów Adama Mickiewicza, czytanych mi przez tatę… Może opowieści babci i cioci-babci… A może jeszcze co innego…
Miałam pewność, że kamień to nie tylko kamień, ale jakaś mocarna, stężała energia, której częścią jesteśmy wszyscy. Podobnie kwiat, trawa, zwierzęta – elementy tego samego ducha, przybierającego różne formy i kształty, fascynujące, piękne, zagadkowe, połączone ze sobą niejasną, tajemniczą, nieodgadnioną wspólnotą wszystkich istnień… Kiedy byłam malutka, bałam się chodzić po trawie, żeby nie sprawiać bólu.
Czułam silną więź z moją babcią, której nigdy nie poznałam, bo zmarła na gruźlicę krtani, kiedy moja mama miała dziesięć lat. Pomagałam jej dźwigać cierpienie i samotność, a ułożony przez nią dwuwers tkwi w moim sercu po dziś dzień:
„Śnieżek prószy, a w mej duszy
Tęsknota sobie domeczek buduje.”
W ciągu długiego życia doświadczyłam wyraźnie, jak duży wpływ mają na mnie planety, a także – ród, którego częścią jestem i doświadczenia wszystkich moich przodków, energia miejsca, w którym przychodzi mi mieszkać, wydarzenia, które się w nim rozegrały w dalszej i bliższej przeszłości, energia ludzi – tych, którzy mnie otaczają i tych, którzy są dla mnie ważni, choć są daleko lub znam ich jedynie z ich dzieł – książek, obrazów, utworów muzycznych, rzeźb… Tych różnych siatek energetycznych, w przecięciu których istnieję, jest być może nieskończenie dużo i nigdy ich do końca nie rozpoznam i nie nazwę…
Paradoks jest taki, że od zawsze czułam się z jednej strony bardzo osobna, a z drugiej – bardzo zależna od różnych światów, różnych pól energetycznych, które na mnie oddziałują, w których jestem zanurzona.
Wróciłam ostatnio po wielu latach do pisarstwa Herbjorg Wassmo, bardzo mi kiedyś – i okazało się, że nadal – bliskiego. W powieści „Dziedzictwo Karny” jest motto z Kirkegaarda. On nie idzie w swoim postrzeganiu rzeczywistości aż tak daleko, ale jednak widzę jakiś wspólny z nim mianownik:
„Ma to swoją najgłębszą podstawę w tym, co jest istotne w ludzkiej egzystencji, w fakcie, że człowiek jest indywiduum i jako taki jest jednocześnie sobą i całym rodzajem ludzkim, w taki sposób, że cały rodzaj ludzki uczestniczy w jednostce, a jednostka w całym rodzaju ludzkim.”
Ze zmarłymi miałam kontakt zawsze. I ze wspomnianą wyżej, zmarłą w wieku czterdziestu lat babcią. Z pochowanym w Gdańsku bohaterskim moim dziadkiem, który po wielu latach, kiedy byłam już dorosła, pozwolił mi trafić na swój grób na ogromnym Cmentarzu Łostowickim. A w trakcie tworzenia dla córki na jej dwudzieste urodziny drzewa genealogicznego, a później książeczki o naszym rodzie w zasadzie czułam cały mur przodków za plecami, którzy nie pozwalali mi odejść od komputera, tylko naciskali, żebym pisała… Ci zmarli stwarzali presję nie do wytrzymania. Była w nich ogromna siła i moc. Domagali się pamięci, emocji, zaangażowania w ich losy. Zawłaszczyli mnie. Zniewolili. Mimo mojego braku czasu i zagęszczenia problemów bieżących doprowadzili dzieło do szczęśliwego finału. Ciocia-babcia Janka Roguska osiągnęła jeszcze więcej – zdekonspirowała się. Ujawniła swoją bohaterską, akowską, powstańczą przeszłość.
Trudno w to uwierzyć, ale w styczniu minie pięć lat od odejścia Jurka. Poczucie bliskości z nim jest mocne i wielowymiarowe. Dokładnie realizuję jego plan. Kropka w kropkę. Nie odpuszczam. Czasami wiem, że myślę tak, jak on i tak, jak on, reaguję. Także w kwestiach, na których się nie znam, a na których znał się on. Jestem jego narzędziem do wpływania na rzeczywistość. Jestem wciąż dla niego ważna i bliska. A moja osobowość jakby urosła, podwoiła się, zmężniała. Jest w tym wielka tajemnica, wielka moc i siła, jaką wciąż – tak jak za życia – mój mąż mi daje. Czasami śni mi się, żeby ukoić moją tęsknotę. Czasami bawi się ze mną, wykorzystując sprzęty elektryczne. Dzięki niemu wciąż czuję się kobietą, maluję oczy i bardzo staram się – na ile wiek pozwala – wyglądać jak kobieta. Kobieta swojego mężczyzny. Jestem Jurkowa do szpiku kości. Wciąż bardziej i bardziej.
Jestem trochę na bakier z polską tradycją. Wiem, że Jurka nie ma na cmentarzu. Jest ze mną, jest w domu na wsi, jest w jakichś innych wymiarach, jest i tu, i tu… Jest, gdzie chce być…
Dlatego grób, na który czasem chodzę, nie ma smutno-dostojnej marmurowej czarnej płyty i nie kładę na nim eleganckich białych chryzantem. Przypomina raczej pstrokaty, wesoły, wielokolorowy ogródek, taki, jaki zawsze najbardziej nam się podobał.

W tym grobie spoczywają też prochy mojej cioci-babci Janki Roguskiej i mojej mamy. Obie – tak jak ja i w przeszłości Jurek – nie celebrowały nadmiernie cmentarzy. Celebrowały pamięć o ludziach. Opowiadały o nich. Przywoływały ich na co dzień. Tęskniły za tymi bliskimi, którzy odeszli.
Dlatego też podoba mi się meksykański zwyczaj tworzenia w domach ofrendy – ołtarzyka przyozdobionego radośnie i kolorowo, miedzy innymi – jaskrawymi aksamitkami, na którym stawia się zdjęcia bliskich zmarłych. Przy ofrendach, jedząc i pijąc, świętuje się radośnie i rodzinnie Święto Zmarłych. Najbardziej podoba mi się to, że ofrenda jest w domu, bliziutko, tam gdzie chciałby być zmarły… Albo inaczej – tam, gdzie wciąż jest zmarły! Wspominanie i goszczenie tych, co odeszli, trwa sześć dni – od 28 października do 2 listopada.

Ofrenda w meksykańskim domu moich wnucząt

Ofrenda wykonana przez uczniów klasy piątej, w której uczy się Tadzio
Bo przecież śmierć jest tylko przejściem tak jakby z jednego stanu skupienia w drugi. Relacje i więzi zostają. Także bliskość domu, w którym się mieszkało albo chciało się zamieszkać. Będąc na cmentarzu, mam wrażenie, że jest on takim trochę … wygnaniem dla dusz, w którym hula wiatr, pomimo że palące się światełka wyglądają wzruszająco i świadczą o pamięci… Moi ukochani zmarli są we mnie, w moim sercu, wciąż jeszcze gorącym, w moich myślach, wciąż jeszcze żywych, w mojej wrażliwości, wciąż wybujałej, nieprzytępionej, w moich wyborach i decyzjach, a także – w domu, który był im bliski, w jakimś innym wymiarze, tam, gdzie chcą…
„ Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno; wtedy zaś zobaczymy twarzą w twarz:
Teraz poznaję po części, wtedy zaś poznam tak, jak i zostałem poznany.
Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość – te trzy: z nich zaś największa jest miłość.”
(Pierwszy List do Koryntian 13, 12 – 13)
