MOJA MAMA

Moja mama była dobrą, spokojną, cichą, powściągliwą, trochę nieśmiałą osobą. Z biegiem lat nabierała jednak wewnętrznej mocy, stanowczości i wyrazistości.

Wychowana w etosie pracy, pracowała nadmiernie, ale z pasją. Miała ciekawe zajęcie – po wojnie znalazła zatrudnienie w Filmie Polskim, który miał swoją siedzibę przy ul. Puławskiej; później przez wiele lat była szefową działu programowego Centrali Wynajmu Filmów, przemianowanej potem na Zjednoczenie Rozpowszechniania Filmów, które mieściło się przy ul. Mazowieckiej 6/8. Dla tej pracy porzuciła najbliższych i rodzinne miasto – Łódź. W pracy poznała swojego męża. Ukrywali związek nawet po ślubie, dlatego w biurze mama do emerytury funkcjonowała pod panieńskim nazwiskiem jako Lusia Tomaszewska. W CWF i ZRF nikt nie słyszał o Marii Buśkiewicz. Lusia to zdrobnienie drugiego imienia – Feliksa, którym posługiwano się w rodzinie, żeby odróżnić mamę od jej mamy – też Marii. W rodzinie mówiono więc do niej – Lusia, Lusieńka. Mój tata zwracał się do niej Luchnek lub Chaberek, ze względu na kolor oczu. Kiedy miałam około dziesięciu lat, zaczęłam do mamy mówić – Chomik, Chomiczek. Miała bowiem skłonność do gromadzenia wszystkiego, co „mogło się jeszcze przydać”.

Pracowała dużo, zostawała „po godzinach”, często wyjeżdżała do tzw. „demoludów”, sprowadzać filmy. Jej praca polegała głównie na oglądaniu twórczości reżyserów z całego świata, co kochała, choć zapewne obejrzała też wiele filmów beznadziejnie słabych. Miała kontakt z ciekawymi ludźmi – reżyserami, dziennikarzami. Mogła oglądać te filmy, które ze względów politycznych nie mogły wejść do rozpowszechniania. Dzięki niej, kiedy już trochę podrosłam, uczestniczyłam w zamkniętych pokazach różnych znakomitych dzieł kina światowego oraz miałam dostęp do kultowej imprezy kulturalnej pod nazwą Konfrontacje Filmowe.

Pomimo swojego zapracowania i zaangażowania w sprawy zawodowe czasami godzinami siedziała w nocy przy moim łóżeczku, bo bardzo często bałam się czegoś i płakałam. Trzymała mnie za rękę, głaskała i śpiewała mi kołysanki. Miała bardzo ładny głos, co miało niebanalny wpływ na klimat domowych Wigilii Bożego Narodzenia, w czasie których zawsze najważniejsze było śpiewanie kolęd. Zdarzało się, że kiedy tylko udało jej się wyjść z pracy o przepisowej szesnastej, zabierała mnie bez uprzedzenia do kina, na filmy Disneya. Bardzo to lubiłam. Również na zasadzie niespodzianki jechałyśmy co jakiś czas we dwie w Aleje Jerozolimskie do „deserowni” pod nazwą „Coctail”, na bitą śmietanę z rodzynkami lub jakiś mleczny koktajl, albo do Domu Braci Jabłkowskich na gorącą czekoladę. We dwie chodziłyśmy także do teatru i do opery oraz – na konkursy chopinowskie.

Tata nauczył mamę tańczyć. Sam był świetnym tancerzem, więc bardzo to polubiła. Tata tańczył nie tylko takie klasyczne tańce jak walc czy tango, ale także – boogie woogie i rock and roll’a. Czasem chodzili razem na dancingi. Zawsze spędzali sylwestra na dużych balach, kilka razy – w SPATIFie. Potem mieli co opowiadać m.in. o kreacjach Kaliny Jędrusik. Któregoś roku mama była pod wrażeniem jej mieniącej się cekinami zielonej kreacji, makijażu z zieloną pomadką do warg i zielonego lakieru na paznokciach…

Podczas wyjazdów służbowych na Węgry, które bardzo lubiła, nauczyła się tańczyć czardasza. Muzyka węgierska była bliska jej sercu. Kochała piosenkę francuską – słuchała chętnie Edith Piaf, Charles’a Anzavour’a, ale jej absolutnym idolem był Yves Montand. Zachwycała się głosem i trąbką Louisa Armstronga. To chyba tata rozmiłował ją w jazzie i swingu lat dwudziestych. Obie kochałyśmy pieśni Włodzimierza Wysockiego.

Kiedyś mama z tatą poszli do Sali Kongresowej na koncert Marleny Dietrich. Od tej pory właśnie ta piosenkarka stała się dla mamy wzorem kobiecej urody, eleganckiego stylu ubierania się i sposobu bycia.

Mama uwielbiała czytać książki. W czasie okupacji przepisała, kaligrafując, do osobnego zeszytu w czarnej twardej oprawie, całe „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego, swojego ulubionego twórcy. Mówiła, że to odrywało ją od lęku i beznadziei.

Okupacja obeszła się z nią łagodniej niż z tatą, który trafił do obozu koncentracyjnego. Jednak także i jej zdarzyły się traumatyczne sytuacje. Któregoś dnia padła ofiarą ulicznej łapanki. Złapanych ludzi spędzono do jakiejś hali fabrycznej lub magazynowej, gdzie było brudno i nie było na czym usiąść. Mama tego dnia szła do urzędu i była ubrana w swój najlepszy, jasny kostium. Przez cały dzień i noc nawet nie usiadła. Z emocji nie była w stanie przełknąć gorzkiej kawy zbożowej, którą dano więźniom do picia. Na szczęście udało jej się podać komuś kartkę z adresem i ten ktoś powiadomił dziadka o zdarzeniu. Dziadek miał wielu znajomych wśród Niemców, mieszkających przed wojną w Łodzi, i załatwił swojej córce uwolnienie. Całą drogę do domu mama biegła, płacząc.

Pracowała w piekarni, przejętej przez Niemców, a przed wojną należącej do dziadka. Wpadła w oko jakiemuś SS mannowi. Odwiedzał ją często w sklepie, a ona – śmiertelnie przerażona – wpatrzona w trupią czaszkę na jego czapce, ściskała pod ladą nóż do krojenia chleba… Ubłagała wtedy kogoś o pracę poza sklepem.

Mama bardzo dbała o mnie, bała się i troszczyła o moje zdrowie. Starała się, bym jak najwięcej czasu spędzała poza Warszawą. Bez przerwy brała jakieś pożyczki, żeby wysyłać mnie – od maja do września – na letniska, a kiedy poszłam do szkoły – na cały lipiec i sierpień. Ten drugi wakacyjny miesiąc spędzaliśmy zwykle rodzinnie nad morzem.

Zawsze wspierała mnie w trudnych momentach życia. Zwierzałam jej się ze wszystkich niuansów swoich uczuć. Nigdy nie zawiodła mojego zaufania. Czułam jej podziw i zachwyt – mawiała, że czuje się jak kura, która wysiedziała kaczkę, która nie dość, że pływa, to jeszcze lata. Starała się zrozumieć moje postawy wobec życia i życiowe wybory, choć czasem bywało to dla niej trudne. Ufała mi jednak. Mówiła, że jestem mądra i wiem, co robię.

Kiedy urodziłam córkę, jeszcze pracowała. Codziennie po pracy przyjeżdżała z ulicy Mazowieckiej na Ursynów. Pomagała mi przy dziecku, a wieczorem wracała do domu na Ochotę. I tak dzień w dzień. Po urlopach – macierzyńskim i wychowawczym – wróciłam do pracy, a ona zajęła się wnuczką. Przyjeżdżała wcześnie rano, żebym mogła wyjść do szkoły, a wieczorem wracała na Ochotę.

Jej „rajem utraconym” były Pyzdry. Tam spędzała wakacje u ukochanej babci Oleńki. W jej domu był magiczny salonik. W upalne dni, przy zasłoniętych dla chłodu oknach i zamkniętych okiennicach, mama kładła się tam na podłodze i nie niepokojona przez nikogo, z wypiekami na twarzy, pochłaniała licznie zgromadzone w biblioteczce francuskie romanse. Salonik miał klimat – śliczne meble – kanapę, przy której stał stolik i dwa fotele oraz po bokach dwa stoliki otoczone krzesłami. Tylne nogi krzeseł i foteli wyposażone były w mosiężne kółeczka. Meble obite były gobelinem w tonacji niebieskiej. Na podwórzu rosły drzewa owocowe, m.in. grusze, rodzące wspaniałe owoce – cukrówki i winówki, których smak mama wspominała do końca życia. Na leżących pniach drzew latem gromadziła się młodzież, spędzająca tam wakacje. Ściany i drzwi sławojki wyklejone były od wewnątrz zdjęciami z żurnali z modą, i można było patrzeć, i patrzeć. Wieczorami chodziło się na spacery nad Wartę. Z pastwisk położonych po drugiej stronie rzeki wracały krowy. Przechodziły przez drewniany most. Wzbijały tumany kurzu. Most trząsł się i dudnił. Pędząc rozchodziły się nieomylnie do swoich domów. Na tych pniach w ogrodzie babci Oleńki przytulone do siebie siedziały w lipcu 1934 r. siostry Tomaszewskie – Lusia i Basia. Lusia miała wtedy dziesięć lat, Basia siedem. Właśnie dowiedziały się o śmierci mamy.

Tęsknota za mamą nie opuszczała mojej mamy przez całe życie, pomimo że dziadek starał się dzielnie zastąpić córkom matkę. Była mu za to zawsze bardzo wdzięczna.

Mam nadzieję, że teraz odnalazła swoich ukochanych bliskich – mamę, tatę, babcię Oleńkę, ciocię Stefę, męża Romana, siostrę Basię, kuzynów i kuzynki, zięcia Jerzego… Może ma tam swój ukochany niebieski salonik, w którym – nie niepokojona – może znów oddać się bez reszty lekturze swoich ulubionych książek…

Dziękuję Ci, Mamo – za życie, za wielką miłość, za troskę, za bezgraniczne i bezwarunkowe wsparcie! Za to, że bojąc się, bym ja też nie musiała zmierzyć się z życiem bez matki, tak dzielnie – pomimo chorób – trwałaś przy mnie i dożyłaś 98 lat! Że dopiero na starość doświadczam przerażającego uczucia totalnego sieroctwa.

Odpoczywaj w pokoju!

Leave a Reply