MÓJ PALIATYWNY MÓZG

Od kiedy moja mama w 2017 roku przestała chodzić i zaczęła mieć problemy ze świadomością, nigdy nie pozwoliłam sobie na łzy w jej obecności. Po raz pierwszy popłynęły podczas pogrzebu.

Kiedy diagnoza choroby Jurka stała się faktem, nigdy nie pozwoliłam sobie na rozpacz. Było działanie, ratowanie i wyłącznie nadzieja. Prawdziwe rzęsiste łzy pojawiły się dopiero jakiś czas po pogrzebie. Gdy już nie mógł chodzić, cieszyłam się, kiedy wnuczęta skakały po jego łóżku lub goniły się, chowały, włażąc pod nie i wywoływały uśmiech na twarzy dziadka. Nad łóżkiem chorego tolerowałam tylko pogodne twarze. Sama też uśmiechałam się, całowałam, przytulałam. Popłakującym po kątach gościom zwracałam ostro uwagę, że w tym domu nie ma miejsca na rozpacz.

Kiedy w ostatni czwartek u weterynarza-ortopedy musiałam zmierzyć się z niespodziewaną diagnozą: zaawansowany nowotwór kości, opieka paliatywna, do pół roku życia; rozpacz dopadła mnie w sposób niekontrolowany. Był krzyk, szloch, łzy. Dobrze, że Luncia, oszołomiona zastrzykami, niewiele rozumiała. Potem na szczęście pojawiła się refleksja, że przecież pies czyta w naszych myślach. Mój mózg natychmiast zablokował rozpacz. Teraz szukam dobrego weterynarza, który zna się na uśmierzaniu bólu i będzie przyjeżdżał do domu. Leżę obok suczki na dywanie. Uśmiecham się. Głaszczę, przytulam, daję smakołyki. Na szczęście nie ma problemu – grzecznie zjada także lekarstwa, rozluźniające i przeciwbólowe.

Luna

Mój mózg kolejny raz staje się przyjaznym środowiskiem dla chorowania i umierania… Mam nadzieję, że tak pozostanie i nic go z tego stanu nie wytrąci…

Leave a Reply