Jest to tytuł mojej ulubionej książki. Napisał ją Gabriel Garcia Marquez, ukochany pisarz. Pierwszego jego utworu, który przeczytałam w 1976 r., o intrygującym tytule „Sto lat samotności”, uczyłam się na pamięć, choć to przecież powieść, nie – wiersz. Piękno zdań wynikało z wyobraźni autora, która nie miała granic, ale także zapewne z genialnego tłumaczenia Grażyny Grudzińskiej i Kaliny Wojciechowskiej. Egzemplarz, który mam na półce, od wielu lat rozpaczliwie i bezskutecznie woła o pilną interwencję introligatora.
Tłumaczem „Miłości w czasach zarazy” jest Carlos Marrodan Casas, lubiany przeze mnie bardzo w czasie studiów nauczyciel akademicki, na którego zajęcia z literatury iberoamerykańskiej przygnała mnie, chyba na trzecim roku polonistyki, gwałtowna i dzika fascynacja prozą Marqueza. Skakałam z radości, gdy w 1982 r. meksykański pisarz otrzymał Nagrodę Nobla. Jedynym minusem Carlosa Marrodana było to, że wyżej cenił twórczość Julio Cortazara, z czym trudno było mi się zgodzić, choć teksty Cortazara również chętnie czytałam. Z jakiegoś niejasnego powodu nie odczuwałam jednak wewnętrznego imperatywu, by uczyć się ich na pamięć.
„Miłość w czasach zarazy” powstała w 1985 r. Jest powieścią obszerną, wielowątkową. Opowiada historię miłości Ferminy Dazy i Florentina Arizy. Fermina decyduje się jednak na małżeństwo z rozsądku. W trakcie związku z doktorem Juvenalem Urbino rodzi się miedzy małżonkami miłość. Ich wspólne życie jest udane. Florentino nigdy się nie żeni. Przeżywa jednak bardzo liczne, mniej lub bardziej długotrwałe, mniej lub bardziej (częściej jednak – bardziej) namiętne romanse. Gdy tylko dowiaduje się, że Fermina została wdową, odwiedza ją. Dawna namiętność wybucha z wielką siłą, o tyle zaskakującą, że obydwoje są już staruszkami.
Powieść kończy się, gdy kochankowie-staruszkowie pływają statkiem o wdzięcznej nazwie „Nowa Wierność”, w górę i w dół rzeki Rio Grande de la Magdalena, kochając się i biesiadując. Na maszcie żółta flaga informuje wszystkich, że na pokładzie są osoby zarażone cholerą. Kapitan – jak to kapitan statku – szybko się zorientował, jaka relacja łączy pasażerów zajmujących luksusowy apartament. Wieszając na maszcie żółtą ostrzegawczą flagę, dał im wolność i intymność, ważną zwłaszcza dla Ferminy, która dopiero co została wdową.
Na ostatniej stronie powieści czytamy:
„Kapitan spojrzał na Ferminę Dazę i dostrzegł na jej rzęsach pierwszy blask zimowego szronu. Następnie popatrzył na Florentina Arizę, jego niezłomne opanowanie, nieustraszoną miłość i przeraziło go spóźnione podejrzenie, że to nie śmierć, ale właśnie życie nie ma granic. –A jak pan myśli, jak długo możemy pływać w to cholerne tam i z powrotem?- zapytał. Florentino miał przygotowaną odpowiedź od pięćdziesięciu trzech lat, siedmiu miesięcy i jedenastu dni, łącznie z nocami. – Przez całe życie – powiedział.”
Zaraza była tematem wielu utworów literackich. Zwłaszcza w średniowieczu i później. W zatłoczonych, ogrodzonych murami miastach ludzie przemieszczali się, przepychając, wąziutkimi uliczkami. Rynsztokami płynęły wszelakie nieczystości, wylewane na ulice często wprost z okien wyższych i niższych pięter. Mnożyły się szczury i różne insekty. W takich warunkach „morowe powietrze” często dziesiątkowało mieszkańców. Stąd powtarzający się w malowidłach i literaturze motyw tańca śmierci.
Być może dzięki epidemiom pojawił się nowy gatunek literacki – nowela. Giovanni Boccaccio w XIV w. napisał „Dekameron”, zbiór stu historii, często dosyć sprośnych, opowiadanych w ciągu dziecięciu dni przez dziesięć osób, które uciekły przed dżumą z Florencji. Jedna z tych historii pt. „Sokół” stała się wzorem dla późniejszych twórców nowel. Większość z nas zapewne omawiała w szkole „Dżumę” Alberta Camusa…
Różnie reagujemy na epidemię. Włosi wychodzą na balkony, stają w otwartych oknach. Śpiewają. Grają na instrumentach. Tańczą. Śmieją się. We Wrocławiu podobno około osiemdziesięciu osób dziennie, nie mając żadnych niepokojących objawów, usiłuje się dostać do szpitala zakaźnego. Domaga się badań, przeprowadzenia testów i natychmiastowego wdrożenia leczenia – tak są pewni, że mają koronawirusa. Inni z kolei imprezują, organizując koronaparty i śmieją się z tych, co chyłkiem przemykają w maseczkach ochronnych i jednorazowych rękawiczkach. Jeszcze inni nie mogą przestać robić zapasów na czarną godzinę.
Zaraza rodzi lęk. Może jednak także sprzyjać miłości, sensowniejszemu niż w normalnych czasach wartościowaniu.
Możemy przejść ze stanu rozedrganego, chaotycznego biegu, przebodźcowania natłokiem na ogół najgorszych z możliwych informacji, bo tylko takie są cennym towarem medialnym – do stanu refleksji, może nawet medytacji. Trzeba tylko dozować sobie media. Raz dziennie wiadomości, co z pandemią. Nie częściej! Siedzimy w domu, pracownicy szkół, uczniowie. Jest czas, żeby pomyśleć . Może pokochać jakąś książkę. Jakiś film. Roztopić się w ulubionej muzyce. Pokochać bardziej jakiegoś człowieka, który na wyciągnięcie ręki od wielu lat.
Po zrobieniu zapasów spożywczych kolejnym etapem było dla mnie sprzątanie. Osoba, która mi w tym pomaga, zachorowała. Z wielką satysfakcją, można powiedzieć – w natchnieniu zmieniałam pościel, ręczniki, ściereczki. Prałam, wieszałam, odkurzałam, wietrzyłam, czyściłam klamki i poręcze. A kysz! A kysz!
Potem spacer, wietrzenie płuc. Cztery sarenki przebiegły przez ścieżkę. Ptaki śpiewają. Jedzenie jeszcze zdrowsze niż na co dzień. No i ziółka. Nawet mama przyjęła z zadowoleniem (a bardzo się bałam, że będzie prychać) zamianę zielonej herbaty na dobroczynny i jednocześnie bardzo smaczny napar mieszanki w składzie: kwiat dziewanny, ziele lobelii, ziele jeżówki, ziele czystka, kurkuma, imbir, oregano, liść drzewa oliwnego, korzeń traganka, korzeń tarczycy, korzeń lukrecji, goździki, kłącze vilkakory. Pycha! Mąż zrobił antywirusową nalewkę – 150 g utartego chrzanu, 2 ząbki czosnku, butelka białego wina, 100 g spirytusu. Ma stać dwa dni. Potem trzeba przecedzić, przelać do ciemnych butelek i trzymać sześć tygodni. Pamiętam, jak w latach osiemdziesiątych, gdy nie było dostępnych żadnych suplementów, robiliśmy nalewkę z aloesu. W ciemności. Przy czerwonej żarówce. Piliśmy także bezalkoholową nalewkę chrzanową. Zalewało się utarty chrzan przegotowaną, letnią wodą i trzymało kilka dni, a potem piło po łyżeczce.
Dzisiaj przypomniałam sobie swoją ulubioną książkę Marqueza. Obejrzeliśmy równie znakomity jak przerażający film Agnieszki Holland „Obywatel Jones”. Przed nami mnóstwo zafoliowanych jeszcze krążków DVD. Moja uczennica w latach osiemdziesiątych drogą SMSową poradziła mi, żebym brała witaminę C, bo pomaga… Wzruszenie…
Trzymajmy się cieplutko. Wypędźmy z naszych serc strach! Wlejmy tam więcej miłości! Pogłaszczmy kota. Podrapmy za uchem psa. Uśmiechnijmy się. Wykorzystajmy dany nam znienacka czas na to, co w życiu najważniejsze!