KOŁYSANI MUZYKĄ

Podczas uroczystości pogrzebowych 21 stycznia miałam wrażenie, że utwory – wybrane przez Marcina, a zaśpiewane przez Madzię – kołyszą i koją nas, Jerzego i mnie. „Tears in Heaven” Erica Claptona i „Fields of Gold” Stinga oraz „You Can Close Your Eyes” James Taylor. Z kolei „Long As I See The Light” Creedence Clearwater Revival wywołuje dreszcz różnorakich emocji, podobnie jak utwory grane na trąbce…

Kiedy poznaliśmy się w 1976 roku, Jurek był mistrzem w łapaniu – przy pomocy drutu zaczepionego o okienną klamkę – stacji Radio Luxemburg. Dzięki temu poznałam wtedy najwybitniejszych wykonawców rockowych jak Led Zeppelin, Deep Purple, Janis Joplin, Jimmy Hendrix… „Stairway to Heaven”, „Child in Time”, „Cry Baby”, „Piece Of My Heart”, „Maybe”, „Me & Bobby McGee”, „Hey Joe”, „Experience All Along The Watchtower” – to były nasze muzyczne objawienia i ekscytacje.

Podczas studiów Jerzy pracował w spółdzielni studenckiej, myjąc okna na wysokości. Za pierwsze zarobione w ten sposób pieniądze kupił porządny radioodbiornik i sprzęt nagłaśniający.

Chodziliśmy do klubu „Stodoła” na dyskoteki i koncerty. Pierwszym z serii WIELKICH koncertów, na których byliśmy razem, był występ Zbigniewa Namysłowskiego w klubie jazzowym Akwarium przy Emilii Plater – 3 listopada 1977 r. Potem bywaliśmy na koncertach Adama Makowicza, Michała Urbaniaka, później – Włodka Pawlika.

Kiedy pojawiły się krążki CD, Jerzy kupował ich mnóstwo. Zadbał, żebyśmy w domu mieli najlepsze głośniki firmy Bose. Zgromadził ogromną płytotekę. Słuchaliśmy muzyki bez przerwy – w domu i w samochodzie. Towarzyszyły nam różne jej gatunki – klasyczna (zwłaszcza w święta), jazzowa, etniczna, rockowa.

W ostatnich latach lubiliśmy uczestniczyć w Festiwalu Skrzyżowanie Kultur, organizowanym przez Marię Pomianowską co roku we wrześniu w namiocie przed Pałacem Kultury. Mogliśmy dzięki niemu poznać niezwykłych artystów z różnych stron świata, tworzących niepowtarzalną, oryginalna muzykę na najwyższym poziomie.  

Kiedy 24 grudnia br. wypisali Jurka ze szpitala i przywieźli karetką do domu, pierwszą jego prośbą było, żebym do sypialni przyniosła jakiś odtwarzacz i płyty, bo dobry sprzęt do słuchania mamy w tzw. salonie. Nie myślał o przebraniu się, umyciu, zjedzeniu czegoś, chciał, żeby zabrzmiała muzyka. Na początek – pastorałki góralskie. Potem – inne kolędy. A w końcu – Robert Plant, Janis Joplin, Eric Clapton, Freddie Mercury, ścieżka dźwiękowa z naszego ulubionego filmu „Narodziny gwiazdy”…

Muzyka towarzyszyła mu do końca.

Teraz nadal nasz dom rozbrzmiewa naszą ulubioną muzyką. Mam wrażenie, że jesteśmy w niej razem. To przynosi ulgę. Kołysze. Koi. Rozczula. Pozwala dalej być jakoś razem… Pomimo wszystko…

Leave a Reply