„Gdy się miało szczęście,
które się nie trafia:
czyjeś ciało i ziemię całą,
a zostanie tylko fotografia,
to – to jest bardzo mało…”
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska
Pokochaliśmy się we wrześniu 1976 r. Nad morzem. W Cetniewie. Wcześniej nie planowałam zamążpójścia. A jednak, kiedy zobaczyłam Jerzego, pomyślałam „mój mąż na całe życie”. Po roku sformalizowaliśmy związek, głownie po to, by otrzymać kredyt „MM” – dla młodych małżeństw i mieć szansę na samodzielne mieszkanie. Mężem i żoną staliśmy się przed sobą i przed uniwersum właściwie natychmiast. Bez najmniejszych wątpliwości. Bez żadnych kalkulacji. Po prostu padliśmy sobie w objęcia.
Daliśmy sobie wzajemnie miłość jak „otwarte okno” – bez roszczeń, bez stereotypów, związanych ze społeczną rolą męża i żony, bez oczekiwań, bez zawłaszczania i nacisków. Ofiarowaliśmy też sobie bezgraniczną wzajemną akceptację i wolność. Pozwoliliśmy sobie na samodzielne wybory, na podążanie własnymi, czasem nieoczywistymi, czy wręcz – ryzykownymi, ścieżkami. Dzięki temu zmienialiśmy się, zmieniał się też nasz związek. Nie było w nim elementu nudy, rutyny, czy wypalenia, choć zdarzało się czytanie w myślach i porozumienie bez słów. Była świeżość, była ciekawość siebie na wzajem, było uczucie.
Byliśmy też dla siebie największym wsparciem, bo przecież zdarzały się zawodowe trudności i porażki. Jurek zawsze starał się mnie chronić. Wiem, że w trudnych momentach również umiałam dać mu wsparcie.
Przeżyte razem 44 lata i 4 miesiące to dla mnie najpiękniejszy czas niezwykłego osobistego rozwoju i obserwowania niezwykłego rozwoju ukochanego człowieka. Jestem wdzięczna za ten czas i Jerzemu, i losowi.
I choć teraz chce mi się wyć z bólu i tęsknoty, to wiem, że wszystkie plany i zamysły mojego męża, przerwane przez bezsensowną śmierć, będą zrealizowane w stu procentach. Dzięki jego miłości jestem najsilniejszą kobietą świata!