GRZEGORZEWICE

Do Grzegorzewic trafiliśmy na samym początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Szukaliśmy miejsca nieodległego od Warszawy, w którym nasza córka z moją mamą mogłyby spędzać wakacje, a my – przyjeżdżać na weekendy. Ktoś bliski zarekomendował nam Dom Pracy Twórczej Adwokatury, mieszczący się w grzegorzewickim pałacu, należącym przed wojną do prof. Alfreda Meissnera. Zachwyciliśmy się zarówno pałacem, jak i całą miejscowością, głównie ze względu na bujną przyrodę, a zwłaszcza – bogactwo ptaków gnieżdżących się w pełnej stawów rybnych okolicy.

W Grzegorzewicach w latach dziewięćdziesiątych raz zorganizowaliśmy „zieloną szkołę” i raz – wyjazdową radę pedagogiczną dla nauczycieli.

Bardzo szybko Jurek zdecydował się na zakup ziemi. Sympatyczne starsze małżeństwo rolników, któremu zabrakło już sił, aby uprawiać ziemię, zdecydowało się sprzedać nam ponad pięć hektarów gruntów rolnych. Jurek ogrodził całość i na części działki posadził malutkie sadzonki świerków i jesionów.

Poza tym ze względu na nadmiar obowiązków w Warszawie nie zdecydował się na żadną inwestycję na wsi. Dopiero mniej więcej dziesięć lat później postawił na działce dwa, niezbyt urodziwe, kontenery. W jednym urządziliśmy małe mieszkanie, na które składały się dość duży pokój, mała kuchnia i łazienka. Estetykę całości poprawiła nieco dobudowana duża drewniana weranda. Jurek dokupił też przyczepę kempingową, która służyła za miejsce noclegowe dla naszych gości. Ta inwestycja spowodowała, że czasami wiosną, latem lub wczesną jesienią spędzaliśmy na działce kilka dni, niekiedy z przyjaciółmi. Nasza córka również korzystała z okazji, żeby wolny czas spędzać na „łonie natury”. Szczególnie często, gdy została mamą.

Las urósł. Działka, przynajmniej w części, na której stał domek, była regularnie koszona. Bardziej odległe jej rejony zarosły chaszczami. Pomimo ogrodzenia łatwo było spotkać sarny i łosie. Jurek sam przycinał stare jabłonki, pozostałość dawnego sadu. Jesienią mieliśmy zawsze w bród antonówek, na początku także – orzechów włoskich i śliwek. Kontener domagał się generalnego remontu.

W 2018 r., kiedy „przewaliły się” nasze szkolne kłopoty, Jerzy podjął decyzję o budowie całorocznego domu. Głównie – z myślą o wnuczętach. Uporządkował teren. Zreperował ogrodzenie. Przerzedził las. Urządził w nim meandrujące alejki. Zaplanowaliśmy posadzenie przy nich rododendronów, hortensji bukietowych, wrzosów, borówek i innych leśnych roślin. Wydzielił z całości sześć działek budowlanych na sprzedaż. Zaprojektował dom. Siedemnastego września 2020 r. otrzymaliśmy pozwolenie na budowę.

W październiku Jerzy założył nowy sad, składający się wyłącznie ze starych gatunków drzew owocowych. W listopadzie powstały fundamenty domu. W grudniu stan zdrowia Jurka załamał się. W styczniu Jurek odszedł.

Część bliskich mi osób radziła, by dać sobie spokój z Grzegorzewicami…

Obydwoje zawsze byliśmy uparci i niezależni. Słuchaliśmy tego, co nam w duszy gra. „Zagrało mi” – dokończyć wszystko, co Jurek zaplanował, w taki sposób, jak tego chciał. Tak działam. Dom stoi. Pod dachem. Osiągnęłam tzw. stan surowy zamknięty. Teraz pracuje w nim elektryk. Od przyszłego tygodnia wchodzą instalatorzy od rekuperacji, pompy ciepła i paneli fotowoltaicznych.  A także ci – od monitoringu. W połowie listopada będą kładzione tynki – nie gipsowe, tylko cementowo-wapienne. Równolegle – elewacja. Ocieplana nie styropianem, tylko – wełną mineralną. Tak chciał Jurek i tak będzie!

Posadziłam już rododendrony i hortensje bukietowe. Oczyściłam teren wokół jeziorka i samo jeziorko. Posadziłam w nim rośliny wodne i nadwodne. Wokół posiałam łąkę kwietną. Sad jest pielony i nawożony. Drzewka rosną.

Mam już kupione wszystkie podłogi, drzwi wewnętrzne i tzw. biały montaż, a także – część mebli i innego wyposażenia.

Rodzinny dom, otwarty dla gości, z bardzo dużym tarasem powstanie w kształcie wymyślonym przez Jurka. Wierzę, że ma to jakiś sens…

Leave a Reply