FIGUŚ

Najczęściej zwracałam się do niego: Figuś. Czasami: Czarna Foczko. Miał bowiem bardzo poczciwy wyraz mordki, przypominającej fizjonomię pluszowych foczek-maskotek lub foczek z filmów animowanych. Był mieszańcem, podobnym bardzo do rottweilera. Gen agresji uruchamiał mu się rzadko, wyłącznie wobec niektórych dorosłych psów. Wtedy niestety chciał mordować i trzeba było bardzo uważać podczas spacerów i obserwować jego reakcje na zbliżające się czworonogi. Poza tym był cierpliwym i zrównoważonym psem. Anielskie wprost zrozumienie wykazywał wobec naszych wnucząt, które wychowywały się z nim od urodzenia, tarmosiły go za uszy i ogon, a czasami jadły mu z miski.

Jurek nazywał go najczęściej – Figulek i uwielbiał mocować się z nim, tarmosić jego duży łeb i mocny kark. Gdy z rozpędu próbował podobnie bawić się z naszą Luną, ta piszczała i patrzyła na niego z wyrzutem.

Figo, zwany także Figencjuszem, pies naszej córki, spędzał u nas czasami kilka dni, rzadziej – kilka tygodni, kiedy młodzi wyjeżdżali dokądś lub mieli jakieś plany towarzyskie. Z Luną żył w przyjaźni. Jurek zabierał oba psy na długie spacery, rzucał im piłeczkę. Pięknie wyglądały razem – Figo byczkowaty, czarny, krępy, Luna jasnobeżowa, długonoga, smukła, z małą główką.

Figuś miał dwie wielkie słabości. Jedną z nich była woda. Drugą – gryzienie i łykanie twardych przedmiotów. Obie słabości kilkakrotnie okazały się dla niego śmiertelnie niebezpieczne.

Któregoś dnia dostał się do naszego kwietnego ogródka, do którego psy nie miały wstępu, i odkrył tam maleńkie oczko wodne. Wskoczył do niego natychmiast, wydając dźwięki rozkoszy – jakieś gulgotania i mlaskania. Na ogół karny i posłuszny, stał się głuchy na polecenia i krzyki. Jurek musiał go – zupełnie nieprzytomnego – wyciągać z wody siłą. Nad morzem musiał być trzymany na stalowej lince, inaczej natychmiast wskakiwał w fale, głuchł na wołanie i próbował dopłynąć do Szwecji. Któregoś roku nasza córka pojechała zimą do Dębek. Miejscowość, latem pełna ludzi, świeciła wtedy pustkami. Podczas spaceru, w kierunku przeciwnym do plaży, spuściła Figencjusza ze smyczy. Pognał i natychmiast wyczuł … przepływającą nieopodal rzekę Piaśnicę. Znalazła go dopiero wtedy, gdy już płynął na krze do Bałtyku. Powiadomiła nas o sytuacji. Bezradnie czekaliśmy, przerażeni i oniemiali, na kolejny telefon. Wołała pomocy, ale nikogo w okolicy nie było. Udało jej się przejść po krach i ściągnąć Figusia na ląd. Gdyby wpadła do wody, w zimowych ciuchach nie miałaby szans. Mieliśmy dużo szczęścia, że w tamtej chwili łaskawy los docenił jej odwagę.

Szczenięca miłość do gryzienia przedmiotów nie minęła Figusiowi z wiekiem. W szczenięctwie zjadł nam w domu kawałek stopnia drewnianych schodów. Kilka lat później rozgryzł piłkę, której kawałki utknęły mu w jelitach. Przeszedł wielogodzinną, ciężką, ratującą życie operację. Teraz powtórzył to doświadczenie. Jednak – dziesięć lat starszy – nie wybudził się z narkozy. Odszedł w ostatnią niedzielę, w Meksyku. Moje dłonie pamiętają jedwabistość jego czarnej, błyszczącej sierści. Mam w sercu jego potulne, spokojne spojrzenie. Pamięć przywołuje obraz Figusia i Lunci, bawiących się razem i aportujących piłeczkę na polanie koło domu… Smutno… Bardzo smutno…

Leave a Reply