DZIWNY COVIDOWY CZAS

Ostatnio chorowałam, leżąc w łóżku, na przełomie dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku. Przywieźliśmy wtedy rodzinnie okropną grypę z wyjazdu na narty do Austrii – z wysoką gorączką, kaszlem, katarem i bólem wszystkiego. Wtedy w łóżku spędziłam trzy dni, a nieobecna w szkole byłam niewiele dłużej. Miewałam jakieś problemy z zatokami i przewodem pokarmowym, ale te przechodziły w jeszcze bardziej ekspresowym tempie. Tę efektywność procesu dochodzenia do siebie po ataku mikrobów zawdzięczam mojej cudownej dr Mjadagmie i jej ziołom oraz akupunkturze.

Teraz wylądowałam  w domu na całe dwa tygodnie. W Broku przeżyłam stres, związany z występem i potworną tremą, która temu występowi towarzyszyła. Po powrocie do Warszawy, zamiast odpocząć, spędziłam intensywne dwa dni na budowie domu. Kiedy nastała niedziela, a z nią – upragniony odpoczynek, poczułam się dziwnie. Wieczorem gorączka przekroczyła 39 stopni, zatrzymując się szczęśliwie na 39 stopniach i pięciu kreskach. Myślałam, że wysoka temperatura ciała jest wynikiem stresu, zwłaszcza że nie miałam żadnych objawów przeziębieniowych. Jeszcze w Broku rozbolały mnie plecy (łączyłam to z emocjami, których doświadczałam, i niezbyt wygodnym łóżkiem). Razem ze skokiem temperatury pojawił się także ból głowy. Zaczęłam przyjmować swój nietknięty w czasie pandemii ziołowy zestaw covidowy od dr Mjadagmy. Już we wtorek gorączka nie przekraczała 38 stopni, a w środę spadła całkiem, zamieniając się w potworne poty. Do suszenia pościeli wykorzystywałam saunę. Wszystko uspokoiło się po pięciu dniach spędzonych w łóżku. W niedzielę wybierałam się już na pobliski bazarek, lecz najpierw zrobiłam sobie test – moje zdumienie było ogromne – jego wynik był dodatni.  Zaskoczona byłam tym bardziej, że trzy dni wcześniej wykonany test dał wynik ujemny! Nie poszłam więc ani po zakupy, ani w poniedziałek do szkoły. Test zrobiony w czwartek ponownie dał wynik dodatni. Dopiero dzisiaj rano sytuacja zmieniła się i doczekałam się w końcu jednej różowej kreski. Ufff!

W chorowaniu towarzyszyła mi „Czarodziejska góra” Manna, współgrając idealnie w niektórych rozdziałach z moimi stanami emocjonalnymi, a zwłaszcza – z doświadczaniem w tym dziwnym dla mnie okresie upływu czasu. Z jednej strony mam nieodparte wrażenie, że siedzę w domu niesłychanie długo – może trzy miesiące, może cztery… Wydarzenia sprzed choroby należą do jakiejś zamierzchłej przeszłości. Czuję, że jakoś zdziczałam, zasiedziałam się w tej izolacji, osobność pomieszała mi się z chronicznym smutkiem i rozdrażnieniem, choć przecież często rozmawiam przez telefon i towarzyszy mi Luna. Z drugiej jednak strony, gdy próbuję odtworzyć klimat tych dwóch tygodni, mam wrażenie, że minęły nie więcej niż trzy, cztery dni – dzień gorączki, dzień potów, dzień transmisji z pogrzebu królowej Elżbiety, dzień urodzin Tosi…

Zupełnie tak samo w książce: „ Jakże to właściwie przedstawiało się młodemu Hansowi Castorpowi? Czyż tak, jak gdyby siedem tygodni, które istotnie i niewątpliwie spędził tu w górze, były zaledwie siedmioma dniami? Czy też, przeciwnie, zdawało mu się, iż przebywa tu znacznie dłużej, niźli było to w samej rzeczy? Sam siebie zapytywał o to, zarówno w duchu, jak i zwracając się do Joachima, nie mógł jednak dojść do żadnego wniosku. Zachodziło chyba jedno i drugie: kiedy spoglądał wstecz, spędzony tutaj czas wydawał mu się zarówno nienaturalnie krótki, jak i nienaturalnie długi; nie mógł tylko wyrobić sobie zdania, jak rzecz miała się naprawdę (zakłada się tu, że czas jest w ogóle czymś istniejącym i że wolno łączyć z nim pojęcie rzeczywistości). Tak czy owak, wrzesień dobiegał końca, każdego dnia mógł się zacząć październik.”

Odkryłam właśnie, że przeżywanie wysokiej gorączki, a także – upływu czasu w chorobie i izolacji jest naprawdę dosyć niejasnym, niezwykłym i tajemniczym doświadczeniem.

Leave a Reply