Stało się zgodnie z przewidywaniami – film Jana Komasy nie zdobył Oskara. Uważam jednak, że w pełni na tę nagrodę zasłużył. Każda minuta tego mądrego, niejednoznacznego, pięknego filmu trzymała mnie za gardło.
Od zawsze oglądałam dużo filmów. Jako dziecko chodziłam na niedzielne poranki w ramach DKFu Kubusia Puchatka. Dwa filmy, które w dzieciństwie zrobiły na mnie największe wrażenie z całej produkcji Walta Disneya – to „Bambi” i „Żółte psisko”.
W liceum zaczęłam chodzić na „Konfrontacje filmowe”, podczas których pokazywano także te filmy, które nie weszły w PRLu do rozpowszechniana. Niektóre zrobiły na mnie kolosalne wrażenie. Np. w 1972 r. „Mechaniczna pomarańcza” Stanleya Kubricka.
Kiedy myślę o „Bożym ciele” na myśl przychodzą mi dwa inne wybitne filmy, podejmujące – w zupełnie innej konwencji artystycznej – podobną tematykę, formułujące podstawowe pytania egzystencjalne – o cel, o sens, o prawdę, o wiarę, o miłość…
W 1954 r. Federico Fellini nakręcił jedno ze swoich arcydzieł pt. „La strada”, o budzącym się człowieczeństwie głównego bohatera. Trzydzieści dwa lata później Roland Joffe zrealizował film pt. „Misja” – o złu i dobru, wierze i chciwości, okrucieństwie i miłości.
Na mojej subiektywnej półce najważniejszych filmów, poruszających tematykę etyczną, egzystencjalną, skupiających się na istocie człowieczeństwa „Boże ciało” Jana Komasy znalazło miejsce obok „La strady” Federica Felliniego i „Misji” Rolanda Joffe.