Na końcu porannej wizyty w łazience zawsze maluję sobie oczy. Najpierw czarną kredką górny kontur prawego oka. Potem – lewego. Następnie – pędzelkiem poprawiam brwi, również zaczynając od prawej. Potem kładę cienie na górne powieki i przestrzeń między powiekami a brwiami. Na koniec czarnym tuszem maluję sobie rzęsy. Nie przekroczę progu sypialni z nieumalowanymi oczami, nawet jeśli po drugiej stronie jej drzwi hula w domu wyłącznie pustka. Kiedy po śmierci Jurka byłam z wnuczętami nad morzem, malowałam się, nim się obudziły – nigdy nie widziały mnie nieumalowanej. Wcześniej także Jurkowi starałam się nie pokazywać przed umalowaniem sobie oczu. Jaki sens ma imperatyw wewnętrzy zmuszający mnie do malowania oczu, czasem sama nie potrafię pojąć. Ale tak właśnie mam.
Dla uproszczenia mogłabym u kosmetyczki zrobić sobie makijaż permanentny i mieć na jakiś czas spokój… Ale nigdy tego nie robiłam, bo to nie to…
Malowanie oczu przed lustrem porządkuje mi jakoś myśli, nie pozwala poddać się zwątpieniu, w jakiś magiczny sposób prostuje kręgosłup i unosi głowę, generuje dzielność. To nie jest tylko zabieg wynikający z aspiracji estetycznych. To jest raczej rytuał wzmacniający. Raz rysunek jest mocniejszy, raz słabszy… Zmieniam też akcenty – czasami brwi są ciemniejsze, czasami – rzęsy lub cienie na powiekach… Zależy wszystko od dnia, od nastroju.
Zaczęłam malować się późno, chyba w okolicach czterdziestki. Wcześniej zupełnie nie czułam takiej potrzeby, zdarzało mi się pomalować okazjonalnie. A teraz nie umiałabym egzystować bez makijażu.
Jedną z cech babci Hani są więc na pewno pomalowane oczy.
W niedzielę gram z wnuczkiem w szachy. Właściwie to uczestniczę w lekcji szachów. Nawet gdy jestem na wsi, przyjeżdża nauczyciel. Partia trwa od półtorej godziny do dwóch godzin. Każda jest inna. Staram się widzieć i przewidywać jak najwięcej. Reaguję na pytania, dotyczące różnych możliwych ruchów. Włączam się, ile mogę. Czasem nadążam za Tadziem. Innym razem zupełnie nie. Potem nauczyciel jedzie do domu, a my rozmawiamy. Godzinę, czasem – dwie. Zawsze podążam za dziećmi. To one podrzucają wątki do rozmowy. Czasem z Tadziem gramy na naszych gitarach i uczymy siebie nawzajem nowych utworów. To jest mozolna i ambitna czynność. Czasem coś czytamy. Na ogół ja czytam dzieciom, ale zdarzyło się także, gdy miałam raz problemy z gardłem, że to Tadzio przeczytał mi książkę. Innym razem dzieci pokazują mi swoje rysunki, zabawki itp.
Wygląda na to, że babcia Hania potrafi być także pokorna i cierpliwa. Cechy te raczej są mi obce i nie pojawiają się w innych relacjach i okolicznościach.
W ostatnią niedzielę było nerwowo. Wiał bardzo silny wiatr. O g. 14.00 zabrakło prądu, a co za tym idzie – także Internetu. Jak się później okazało, wieś była pozbawiona dostaw energii aż do g. 21.00. Słałam do nauczyciela szachów pesymistyczne SMS-y i byłam gotowa odwołać lekcję. Aż raptem pomyślałam sobie – No, nie! Przecież mam agregat! To nic, że uczono mnie, jak go uruchamiać, dwa lata temu i nie było to da mnie proste. To nic, że zupełnie już tej instrukcji nie pamiętam. Jeśli jest agregat, trzeba go użyć! Trzy telefony do elektryka, jego święta cierpliwość do mojej atechniczności, wizyta sąsiada – i miałam prąd oraz wielogodzinne, nieprzerwane spotkanie z wnuczętami!!!
Kolejną właściwością babci Hani jest pomysłowość i nieugiętość w dążeniu do kontaktu.
Po partii szachów Tosieńka przyniosła telefon swojego taty i ściągnęła na nim film, który ich ostatnio zachwycił – „Sing 2”. Była gotowa niemal dwie godziny trzymać telefon przed kamerką, żeby pokazać mi cały film. Umiała zaśpiewać fragmenty niektórych piosenek. Naprawdę była pod wrażeniem. Niewiele było widać, więc obiecałam jej, że gdy tylko się rozłączymy, obejrzę „Sing 2” w całości. Tak się też stało. No i wzruszyłam się, i zachwyciłam. Po pierwsze ze względu na znakomitą, rockową ścieżkę dźwiękową. Po drugie – doceniając przesłanie filmu, żeby realizować marzenia za wszelką cenę. Cieszę się, że powstają jeszcze wartościowe filmy dla najmłodszych, bo miałam wrażenie, że jest z tym coraz gorzej. Muszę teraz obejrzeć „Sing 1”.
Babcię Hanię cechuje współodczuwanie z wnuczętami, koncentrowanie się na ich przeżyciach i emocjach.
Między cotygodniowymi spotkaniami od niedawna wymieniamy się z Tadziem na Teamsach krótkimi wiadomościami i zdjęciami.
Próbuję nadążać za aktualnościami. Oglądam inaugurację olimpiady, ze znakomitym, wzruszającym występem Celine Dion. Śledzę poczynania męskiej i damskiej reprezentacji Polski w siatkówce, bo to jest ulubiony sport Tadzia, czym upodabnia się do swojego dziadka.
Raz w tygodniu staram się mieć dwugodzinną lekcję gry na gitarze i jak najczęściej ćwiczyć samodzielnie. Czekam, kiedy będziemy mogli razem zagrać. Wiem, że Tadzio też nie może się tego doczekać.
Babcia Hania dba o to, by zawsze było dużo wspólnych zainteresowań i tematów do rozmowy.
Czasami przed kamerką pojawia się Julianek. Śmieje się do mnie. Tosia mówi mu – to jest nasza babusia, nasza kochana babusia Hania.
Próbuję chociaż trochę dbać o ciało, mimo że nie umiem już samotnie ćwiczyć jogi, którą całe lata ćwiczyliśmy razem z Jurkiem. Rano rozciągam się z troski o stawy i kręgosłup. Wieczorem w saunie infrared przystawiam dłonie i plecy do promienników, gimnastykuję palce. Kiedy jestem na wsi, codziennie przed śniadaniem obchodzę działkę, tak jakby Luna wciąż żyła. Przed wieczorem z Ewą obserwujemy ptaki na stawach, robiąc sobie przy okazji solidny spacer… Chciałabym, żeby dzieci miały sprawną babcię.
W pokojach Tadzia i Tosi czekają nierozpakowane prezenty…
Na Teamsach jestem „tu i teraz”… Mindfulness… „Itepe, itede”…
Ale poza Teamsami jestem jak Penelopa…
Jestem czekaniem… Wciąż tkam i pruję nadzieję…