Miałam 16 lat, kiedy dane mi było siedzieć w piątym-szóstym rzędzie Teatru Narodowego na premierze „Hamleta” w reżyserii Adama Hanuszkiewicza. Ze sceny emanował mój własny młodzieńczy bunt wobec obłudy i nieprawości świata. Siedziałam zahipnotyzowana, a jednocześnie pełna gwałtownych emocji. Aktorem, który generował tak silne uczucia, był Daniel Olbrychski, najlepszy Hamlet, jakiego widziałam na polskich scenach. Darzyłam go młodzieńczą fascynacją, a jego filmowe role – Rafała Olbromskiego, Azji Tuhajbejowicza, Kmicica, tylko ją podgrzewały. Dwa dni temu aktor skończył 70 lat. Najlepsze życzenia od fanki :)!
Kilka lat po premierze „Hamleta” w Teatrze Narodowym miałam szczęście oglądać gościnny występ w Warszawie moskiewskiego Teatru na Tagance. W rolę Hamleta wcielił się Włodzimierz Wysocki, wybitny rosyjski pieśniarz, poeta, aktor. Grał, jakby to były ostatnie chwile jego życia. Skrajnie beznadziejna rozpacz, bunt pozbawionego nadziei niezależnego ducha. Pamiętam początek spektaklu. W ciemności, na tle ciemnej kurtyny ubrana na czarno drobna postać Wysockiego. Stał tyłem do widowni. Mimo to na sali zapadła kompletna cisza. Widzowie w napięciu czekali na pierwsze kwestie, a z chłopięcej sylwetki aktora emanowała niezwykła energia.
Począwszy od końca lat sześćdziesiątych po pierwszą połowę lat osiemdziesiątych byłam prawdziwą teatromanką.
Teatr Ateneum za dyrektorstwa Janusza Warmińskiego. Teatr Polski za Kazimierza Dejmka. Teatr Współczesny za Erwina Axera Teatr Narodowy za Adama Hanuszkiewicz (wiem, wiem, że potępianego przez „środowisko”, bo przejął teatr po Dejmku). To były dla mnie najważniejsze miejsca teatralnych uniesień.
Potem nastąpił przełom. Obejrzałam „Wielopole, Wielopole” Tadeusza Kantora, wystawione w warszawskiej Stodole. Przeżycie mocne i totalne. Po nim już żaden spektakl w teatrze tradycyjnym nie budził wielkiego entuzjazmu. Z wyjątkiem może spektakli baletowych. Największym przeżyciem był dla mnie występ Amerykańskiego Teatru Tańca Alvina Aileya.
Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych dochodziły mnie słuchy o niezwykłej grupie teatralnej, stworzonej w podlubelskiej wsi przez Włodzimierza Staniewskiego. Do Gardzienic trafiłam jednak dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych, razem z moimi uczniami. Wrażenie było niesamowite, a potrzeba jeżdżenia do Gardzienic tak silna, że pojawialiśmy się na gardzienickich spektaklach kilka razy w roku. W sobotę zamiast w ciągu kilkudziesięciu minut dotrzeć do jednego z licznych warszawskich przybytków Melpomeny, wsiadaliśmy w samochód i trzy godziny jechaliśmy do podlubelskiej wsi, żeby po prawdziwej artystycznej uczcie wracać w nocy do Warszawy. Widziałam „Carmina Burana”, „Żywot protopopa Awwakuma”, „Metamorfozy”, „Elektrę”, obie „Ifigenie”. Raz zamieszkaliśmy na tydzień w Gardzienicach i codziennie uczestniczyliśmy w przedstawieniach. Zespół Europejskiego Ośrodka Praktyk Teatralnych „Gardzienice” 25 marca ma przyjechać do Warszawy. Na scenie Teatru Polskiego zaprezentuje spektakl, którego jeszcze nie widziałam – „Oratorium pytyjskie”. Nie zamierzam jednak kupić biletów do Teatru Polskiego. Uważam, że „Gardzienice” zasługują na pielgrzymowanie na Lubelszczyznę, czy to z Warszawy, czy z Londynu, czy z Nowego Jorku. Nieprzypadkowo sporą część widowni stanowią na ogół obcokrajowcy. Wybieram się z bliskimi do Gardzienic w maju, kiedy wiosna i cudowne okoliczności przyrody. Może dołączą też do nas licealiści…. Serdecznie zapraszam…
Dopadł mnie wielki apetyt na dobry teatr!