WAKACYJNA KAPSUŁA

W tym roku udało się, jak od dawna nie… Stworzyłam sobie szczelną wakacyjną kapsułę – oderwania od rzeczywistości. „Przebić” było zaledwie kilka – przelewy wynagrodzeń, kilka rozmów telefonicznych na szkolne tematy, tyleż maili.

Poza tym zanurzenie w innych światach…

Lektury…

Jako pierwsza – książka naszego absolwenta Grzegorza Miki – „Od wielkich idei do wielkiej płyty. Burzliwe dzieje warszawskiej architektury”. Historia różnych warszawskich budynków, osiedli i dzielnic. Szczególnie ciekawe dla mnie informacje na temat Mokotowa, gdzie się urodziłam, Ochoty, na której się wychowałam i Ursynowa, gdzie mieszkam. Wzruszająca dedykacja dla dziadków autora…

Również z sentymentu do osoby autora sięgnęłam po „Toast na progu” Andrzeja Mencwela. Wspomnienie zmarłego przyjaciela, a tak naprawdę – próba utrwalenia, „ocalenia od zapomnienia” kultury chłopskiej i to zarówno kultury duchowej jak i – materialnej. Książka obfituje we wzruszająco skrupulatne opisy przedmiotów, codziennych sprzętów, narzędzi, które wychodzą z użycia w związku z rozwojem techniki, a także zanikających umiejętności i zawodów, związanych na przykład z kopaniem tradycyjnej studni, takiej z kołowrotkiem i wiaderkiem na łańcuchu, czy też – kładzeniem strzechy na dachu domu.

Kolejną książkę – prezent od córki – połknęłam w oka mgnieniu – „Jak zawsze” Zygmunta Miłoszewskiego. Akcja powieści toczy się w Warszawie. Miłość do miasta wyczuwa się w każdym jej zdaniu; podobnie jak to się dzieje w książce Grzegorza Miki. Cudownie zabawne dialogi, świetnie skonstruowane postacie (skąd ten młody autor tyle wie o starych ludziach?!), wciągająca fabuła i nienachalny dyskurs wokół politycznych aktualności… Baaardzo smakowity i typowo wakacyjny tekst. Równie głośno śmiałam się przy lekturze korespondencji Wisławy Szymborskiej i Zbigniewa Herberta „Jacyś złośliwi bogowie zakpili z nas okrutnie”, pod redakcją Ryszarda Krynickiego. Genialna konstrukcja postaci Frąckowiaka! Jak by mogła być przydatna w dzisiejszych czasach! Znów! I znów!

Obecnie zbliżam się do końca „Londynu” Edwarda Rutherfurd’a.  Jakiś czas temu (również wakacyjny, bo poza nim – wstyd się przyznać! – trudno mi się skupić na książkach) również z dużą satysfakcją oddawałam się lekturze „Nowego Jorku” tegoż autora. Sfabularyzowana historia miasta, od … „Czterysta milionów lat temu, gdy kontynenty miały zupełnie inny układ…” po 1997 r. Krwiste postacie. Dramatyczne wydarzenia. Podobne motywacje ludzkich działań i decyzji, bez względu na to, czy akcja dzieje się przed naszą erą, czy też w czasach niemal nam współczesnych. Ciekawe informacje dotyczące architektury… I „Nowy Jork” i „Londyn” mają jeden minus. Są piekielnie niewygodne podczas wakacyjnej lektury w plenerze. Każda liczy niemal tysiąc stron i jest bardzo nieporęczna, choć bardzo starannie wydana, zaopatrzona w mapy, drzewa genealogiczne i przypisy. Kiedyś tak grube książki wydawano w kilku tomach…

Przede mną jeszcze „Outsider” Stephena Kinga.

Poza tym – kontemplacja, medytacja, bycie „tu i teraz”. Osiem godzin z wnuczętami na plaży. Trzy godziny z wnuczętami na polanie. Obserwowanie wnucząt w morzu, wnucząt w basenie… Przesypywanie piasku… Zbieranie muszelek… Gromadzenie szyszek… Oglądanie z wnuczką kwiatów na łące… Chmur na niebie… Bocianów i pustułek nad głową…

Wraca własne dzieciństwo. Czas się jakby zatrzymał. Na pewno zwolnił, dopóki nie zacznie się codzienny pęd.

Jest perspektywa oddalenia – można spojrzeć na MIS, z różnych stron, spokojnie, z ciekawością – co się zobaczy, co by się chciało zmienić, poprawić, w jaka stronę pójść… Jest uśmiech i jest spokój.

Leave a Reply