UPUPIANI PRZEZ BARBIE

Pamiętam, jak trudno było w naszych relacjach z dzieckiem rozwiązać problem Barbie. Wszystkie przyjaciółki naszej córki miały tę lalkę. My uważaliśmy, że Barbie jest nie tylko brzydka, kiczowata, pretensjonalna, ale także bardzo szkodzi małym dziewczynkom, kształtując w nich „chory” model kobiecości. Opieraliśmy się długo, ale w końcu zakupiliśmy zarówno Barbie jak i Kena. Córeczka usłyszała, że bardzo ją kochamy. Nie chcemy, żeby była nieszczęśliwa z błahego powodu braku lalki. Wyjaśniliśmy, że żadna kobieta nie wygląda jak Barbie, a żadna elegancka kobieta nie ubiera się tak jak ona. Mówiliśmy, czym jest kicz i dlaczego nie zawsze to, co jest modne/popularne, jest piękne i wartościowe. Na ogół bywa wręcz odwrotnie.

Wtedy byliśmy załamani, bo Barbie na pewien czas stała się ulubioną zabawką.

Teraz już wiemy, że nasze słowa miały moc, a zakup Barbie nie był błędem – nasza córka nigdy nie uległa kiczowatym konwencjom, związanym z różnymi etapami bycia dziewczyną i kobietą.

Te kiczowate konwencje, ściśle związane z konsumpcją – wybujałą i podkręcaną przez producentów dóbr wszelakich – zawłaszczyły wszystkie ważne momenty naszego życia – narodziny,  ślub, macierzyństwo – spodziewane i aktualne,  także najważniejsze nasze święta – Wielkanoc i Boże Narodzenie, a nawet – śmierć.

Kreowane są przez kolorowe magazyny, reklamy, zdjęcia z życia tzw. celebrytów, a przede wszystkim – przez przemysł i handel, kreujący konsumenta – zawsze głodnego i w pilnej potrzebie…

Wszystkie one (kiczowate konwencje) mają wspólny mianownik, którym jest kupowanie produktów, najlepiej – jak największej ich liczby – wykreowanych jako nieodzowne, obowiązkowe wręcz akcesoria – narodzinowe, komunijne, studniówkowe, ślubne, pogrzebowe, wielkanocne i bożonarodzeniowe. To kupowanie stało się najważniejsze. Szczelnie przykryło sens życiowych wydarzeń, które są naszym udziałem.

Większość z tych świątecznych akcesoriów pod względem estetycznym należy do świata Barbie, choć to akurat jest moim zdaniem najmniejszym problemem.  Ważniejsze jest to, że spora część populacji, przyjmując wprost symbolikę, wynikającą z formy współczesnych obrzędów,  traci z oczu jakikolwiek wymiar duchowy tego, co nas spotyka.

Kiedyś święto, obrzęd, ceremoniał przenosiły człowieka w kolejny etap życia, przekazywały mądrość zbiorową, dotyczącą dojrzewania, inicjacji seksualnej, związku kobiety i mężczyzny, macierzyństwa, cyklu życia i śmierci. Dawały symboliczną wiedzę o sensie naszej egzystencji, wprowadzały też jakiś ład i rytm życia codziennego.

Współczesne obrzędy uczą, że jeśli kupimy wszystko, co należy, wystroimy siebie i swoje otoczenie według obowiązującego kanonu, uwiecznimy uroczystość fotograficznie i filmowo, nasze życie będzie udane i spełnione.

Konwencja ślubna na przykład rozbudza nierealne, infantylne pragnienia, a także – oczekiwania wobec partnera – niech do końca życia nosi na rękach, wachluje i usuwa pył z drogi. Wzajemne oczekiwania i polukrowana wizja wspólnego życia to niestety gwóźdź do trumny udanego związku. Miłość kobiety i mężczyzny to dość wybuchowa mieszanka radości i uniesień z udręką i cierpieniem; niewiarygodnej samotności z nieprawdopodobną bliskością. A jeśli się chce spełnić małżeńską przysięgę („… i że cię nie opuszczę aż do śmierci…”), należy od samego początku związku starać się połączyć w sobie gorące, często biegunowo różne uczucia z chłodnym rozumem, a także włożyć – każdego wspólnego dnia!!! – wiele wysiłku i cierpliwości w nauczenie się wzajemnej komunikacji, wzajemnych potrzeb i tęsknot.

Obowiązujący sposób świętowania mającego nadejść macierzyństwa sugeruje, że różowe, słodkie, pachnące i uśmiechnięte dzieciątko przyniesie raczej bocian, niż wyda je na świat spocone, zakrwawione, mocarne kobiece ciało, dzięki przepięknej, potężnej, niosącej ból,  ale też i rozkosz!,  energii tak zwanych sił natury. Ten współcześnie nam panujący model „świętowania” cudu narodzin jest karykaturą naturalnego piękna kobiety oczekującej dziecka. Karykaturą, w której przyszła matka nazbyt przypomina mizdrzącą się lalę z wypiętym zalotnie brzuszkiem, taką – niestety – Barbie, w blado różowym stroju i z uwodzicielską minką.

Mój ogromny sprzeciw budzi medykalizacja ciąży i porodu. Lekarze (asekuracyjnie) – trzeba czy nie trzeba – zamieniają kobiety w leżące inkubatory, skoncentrowane na – subtelnych różnych niedookreślonych stanach samopoczucia, zachciankach itp., itd., itp. Przyszłe matki polegują leniwie lub depresyjnie w różnych pięknych/luksusowych okolicznościach przyrody/architektury, przyjmując uwodzicielsko-dystyngowane pozy…  Wysmakowane zdjęcia, wskazujące na podróże, często w trakcie lekarskiego zwolnienia, przechowują w albumach, wrzucają do Internetu…

Cywilizacja oducza kobiety świadomości, że dziecku potrzebna jest matka – myśląca, samodzielna, dzielna, twórcza, silna, zajęta rozwiązywaniem fundamentalnych kwestii egzystencjalnych i zawodowych… Dojrzały i aktywny człowiek po prostu… A nie –  wystylizowana   malowana lala, wpatrzona w obiektyw.

Współczesne świętowanie jest zakłamywaniem rzeczywistości. Jest taką polukrowaną, kiczowatą hipokryzją do kwadratu. Nie daje wiedzy, siły, odwagi, mądrości, aby zmierzyć się z kolejnymi etapami życia. Nie uczy, jak mieć poczucie sensu, piękna, radości istnienia w każdym jego – życia – momencie. Infantylizuje rzeczywistość. Naraża na rozczarowania, bowiem kształtuje roszczeniowe podejście do świata, prowadzi do depresji i anoreksji (ach! ta talia Barbie!!!). Jest zanegowaniem duchowego aspektu życia. Totalnie upupia człowieka…

Dziewczynkom małym i tym trochę starszym – a może także nie tylko dziewczynkom –  polecam więc na wakacje lekturę książek Astrid Lindgren, a zwłaszcza – „Ronji córki zbójnika” i „Pippi Pończoszanki”. A jeśli już mowa o upupianiu, również – „Ferdydurke” Witolda Gombrowicza.

Tytuł niniejszego wpisu brzmi: „Upupiani przez Barbie”, bo choć dawałam w nim przykłady z życia dziewcząt i kobiet (bliższe mi po prostu), to uważam, że problem ten dotyczy także mężczyzn, którzy te kiczowate celebry z jakiegoś powodu współtworzą.

Leave a Reply