TRZY SŁODKO-GORZKIE WAKACYJNE HISTORYJKI

TRZY SŁODKO-GORZKIE WAKACYJNE HISTORYJKI

 

MAŁA KACZUSZKA

W upalne, przedburzowe popołudnie leśnym duktem wędrowała sobie maleńka kaczuszka.

Nie wiadomo – sierota…  , czy też – najodważniejsza z rodzeństwa, która wyruszyła w świat, żądna przygód… , a może najsłabsza, porzucona, która nie nadążyła za rodziną…

Wędrowała zupełnie samotnie przez ogromny, przedburzowo rozhuśtany las.

Człowiek uciekający przed nawałnicą spotkał kacze dziecko. Oczy z nadzieją poszukiwały innych członków ptasiej rodziny. Niestety, nadaremnie. Łagodna dłoń uniosła maleństwo i zabrała ze sobą, pragnąc z całego serca zapobiec nieuchronnemu.

Ktoś w deszczu, nie bacząc na groźne pomruki nieba, zrywał młodą pokrzywę. Ktoś inny gotował jajko. Ktoś szukał pipety. Ktoś urządzał domek – karton zaopatrzony w słoiki z ciepłą wodą oraz plastikowe pudełko w charakterze basenu. Znalazł się nawet milutki szalik. Posiekana zielenina z jajkiem powędrowała do wygłodniałego dziobka. I trafiała tam zawsze na hasło – popiskiwanie.

Za oknem ulewa, wicher, a kaczątko bezpieczne w ciepłym, suchym pudełku. Niedostępne dla głodnego lisa, bezpańskiego psa i chłodnych potoków z nieba.  Internetowe porady, opinie nastrajały optymistycznie – je, pluska się w wodzie, wszystko będzie dobrze.

Niestety, w nocy maleństwo usnęło na zawsze. Małe serduszko nie wytrzymało ogromnego stresu.

Pozostał  smutek i tęsknota za ciepłem delikatnego jak sam puch ciałka.

Na grobie kaczątka ludzka dłoń ułożyła serduszko z szyszek.

 

ŻYCZLIWOŚĆ

Wyjechaliśmy na drugą część urlopu. Obwodnica miasta zamknięta po tragicznym wypadku, o którym głośno w mediach. Policja wskazuje objazd. Jedziemy w korku. GPS kieruje nas w wąską drogę. Zjeżdżamy. Pusto. Mijamy lasy, pola, pojedyncze domostwa. Wjeżdżamy do malutkiego miasteczka. Nigdzie żadnej tablicy informacyjnej. Dojeżdżamy do rynku. Z niego co najmniej sześć promieniście oddalających się w różne strony świata uliczek. I żadnego drogowskazu!

Jak na złość GPS oszalał! Strzałka kręci się w kółko! Zatrzymujemy się. Żar leje się z nieba. Na środku rynku – zielony skwer. Na ławce pod pięknym starym drzewem odpoczywa sympatycznie wyglądający, elegancko ubrany młody człowiek. Śnieżnobiała koszula. Czarna kamizelka, czarne spodnie. Muzyk? Kelner?

Pytamy o trasę. Mówi z uprzejmym uśmiechem: „Mam półtorej godziny wolnego. Pokieruję państwa. Proszę jechać za tym … samochodem pogrzebowym.”

I tak plątaniną lokalnych dróg podążamy – około dwudziestu minut – za karawanem.

Wyprowadza nas na główną drogę tuż za policyjną taśmą.

Być może praca z umarłymi pogłębia życzliwość do żywych bliźnich i subtelną przyjemność obcowania z nimi…

 

RELAKSACYJNA KĄPIEL

Wiele lat temu w sierpniu, kiedy, na skutek pewnego splotu niesprzyjających okoliczności, na świat patrzyłam oczami Józefa K., chcąc zadbać o swoje ciało i emocje, trafiłam do sanatorium, gdzie lekarz zaordynował mi między innymi relaksacyjny zabieg w postaci kąpieli kwasowęglowej.

Stan mojego ducha i ciała był zły. Na tyle – że zupełnie nie mogłam czytać, skupić się na jakiejkolwiek fabule. Ja, absolwentka polonistyki i dotychczasowa pożeraczka książek! Rzeczywistość jawiła mi się jako  koszmar i trudno było od tego koszmaru oderwać uwagę, a bardzo tego potrzebowałam. Mądra bliska osoba poradziła mi lekturę kryminałów.

Zaczęłam czytać jakąś potworną historię o zwyrodnialcu, mordującym kobiety. Książka zawierała plastyczne opisy różnych sposobów pozbawiania życia nieszczęsnych ofiar oraz widoku ich zmasakrowanych ciał.

Z trudem oderwawszy się od kolejnego rozdziału dramatycznej fabuły stawiłam się na pierwszą kąpiel. Nie przeczytałam wcześniej, na czym polega działanie tego zabiegu.

Poinstruowano mnie, że po wejściu do wanny mam się nie ruszać. Zastosowałam się do zaleceń. Siedziałam spokojnie, a sam zabieg wydał mi się dość sympatyczny. Woda była chłodnawa, przyjemna. Zaczęłam się rozluźniać. Spostrzegłam, że na mojej skórze powstaje szarawy nalot, kojarzący się jednoznacznie z fabułą czytanej przeze mnie właśnie książki. Poczułam też niepokojące mrowienie, sugerujące, że przez moje ciało przechodzi jakiś prąd. Nie znoszę być podłączona do prądu! Wpadłam w panikę. Galopada podszytych lękiem myśli spowodowała pragnienie wyskoczenia z wanny. Ale przecież nie pozwolili się nawet poruszyć…

Doczekałam więc do końca zabiegu, coraz bardziej przestraszona…

Jeszcze bardziej przestraszony – moim stanem po kąpieli –  był młody fizjoterapeuta, który oddawał mi kartę zabiegową i spokojnie tłumaczył, że ostatnie dwadzieścia minut spędziłam w zwyczajnej wodzie nasyconej dwutlenkiem węgla. Po prostu – w wodzie gazowanej. Obsiadające skórę bąbelki miały spowodować rozszerzenie naczyń krwionośnych, obniżenie ciśnienia, rytmiczną pracę serca i poczucie zrelaksowania.

Tak się też działo – ale dopiero za każdym kolejnym razem.

 

 

 

 

Leave a Reply