SĄSIEDZKA BLISKOŚĆ

W związku z epidemią, pożarami w okolicach Czarnobyla i plotkami, dotyczącymi sytuacji w Świerku, przypominam sobie wiosnę 1986 r.

O wybuchu elektrowni atomowej na Ukrainie dowiedzieliśmy się w dziwnych okolicznościach… Może była to noc z 26 na 27 lub z 27 na 28 kwietnia. Do drzwi o tak dziwnej porze zapukała zaprzyjaźniona sąsiadka, mama półrocznego chyba wtedy Jacusia; z przerażającymi wieściami, że w Radiu Wolna Europa powiedzieli, że lekarz w rodzinie zalecił, że ona już dała synkowi i przyniosła dla Kasi… Że trzeba jej podać natychmiast te kropelki… Każda minuta jest ważna.. To jest jod… I razem odmierzałyśmy te kropelki do kieliszka z wodą… I budziłam roczną córeczkę, która wypiła ten jod. A ja popadałam we wdzięczność dla sąsiadki, ale jednocześnie – w przerażenie, że nikt nic nie mówi. Pogoda była wtedy wyjątkowo piękna. Słoneczny i upalny wyż znad Rosji, silny wiatr ze wschodu, susza. Ludzie korzystali z cudownej pogody. Z małymi dziećmi wygrzewali się na kocykach pod Lasem Kabackim, na placach zabaw… Potem kiedy katastrofy nie dało się już utrzymać w tajemnicy i społeczeństwo w Polsce i w Związku Radzieckim dowiedziało się o zagrożeniu, postanowiono podać dzieciom płyn Lugola. Pogoda była nadal wspaniała. Na ulicach Ursynowa i przed przychodniami w całej Polsce ustawiły się kilometrowe kolejki kobiet z dziećmi. Wtedy już starałam się nie wychodzić z domu i po ten płyn nie poszłam. Po południu zawitała do nas jednak zaprzyjaźniona lekarka – pediatra, mieszkająca vis a vis, blok w blok, klatka w klatkę. Nasza córeczka wciąż chorowała i nie było innego wyjścia, jak przejść na ty i zacząć się również towarzysko spotykać z Iwonką, jej mężem Maćkiem i starszą o rok od naszej córką Kasią. Nazywaliśmy lekarkę żartobliwie „ciocią doktór”. Wdrapała się na nasze czwarte piętro bez windy – „Dałaś Kasi płyn? Masz całą butelkę. Wypijcie wszyscy. Chcesz wychować dziecko, czy nie!” – zarządziła. Trzeba się było zastosować. Nasze dziecko przyjęło więc dwie dawki jodu – o czasie i dużo później. Na osiedlu przy ul. Kazury czułam się jak w rodzinie. Na klatce schodowej wszyscy lokatorzy z małymi dziećmi przeszli na ty, spotykali się, podrzucali sobie wzajemnie swoje maluchy, dzielili doświadczeniem, dotyczącym chorób, żywienia itp. Samotna sąsiadka Krysia uczyła wszystkie dzieci języka angielskiego. Bez przerwy się wzajemnie odwiedzaliśmy. Ewa z Markiem i córkami Magdą i Martusią wyjechali potem na placówkę do Algierii… Przysyłali Kasi lekarstwa, których nie mogłam dostać w Polsce oraz pomarańcze. Najbliżsi nam byli na pewno Ela z Piotrem i ich dzieci – Michał i Zosia. Piotr został nawet ojcem chrzestnym Kasi. Spędzaliśmy ze sobą dużo czasu. Kiedyś ratowali mnie w trudnej sytuacji. W czasie bez telefonów nie tylko komórkowych, ale nawet – stacjonarnych zaginął mój mąż. Wyjechał służbowo do Bydgoszczy i nie wrócił o przewidywanej porze. Sama z niemowlęciem, bez telefonu oszalałam z przerażenia. Zajęli się maleństwem, a ja stojąc w długich kolejkach do ulicznych wrzutowych aparatów telefonicznych – które bez przerwy się psuły i zapychały – próbowałam się czegoś dowiedzieć. Po zakończeniu każdego połączenia, które nie zawsze prowadziło do komunikacji, wracało się na koniec kolejki. Dowiedziałam się, że zgodnie z planem po spotkaniach służbowych mąż odwiedził naszą rodzinę w Bydgoszczy i o czasie wyszedł na dworzec. Z informacji kolejowej uzyskałam potwierdzenie, że pociąg z Bydgoszczy szczęśliwie bez opóźnienia dojechał do Warszawy, jak również – dwa kolejne późniejsze pociągi… No dramat! Popadłam w rozpacz – coś się musiało stać!!! Sąsiedzi siedzieli ze mną, zaglądając co jakiś czas do swoich śpiących w  mieszkaniu na parterze dzieci. Przynieśli butelkę koniaku. Popijałam ten koniak neospasminą i nie mogłam się uspokoić. Około pierwszej, drugiej w końcu poszli spać do siebie. Około czwartej usłyszałam najbardziej na świecie oczekiwany chrobot klucza w zamku. Okazało się, że po wyjściu od rodziny mąż wsiadł do dobrego tramwaju, tylko – w przeciwną stronę. Spóźnił się na pociąg i sądząc, że tak będzie szybciej, niż czekać na kolejny, postanowił jechać „okazją”. Kierowca ciężarówki, który go zabrał, zdecydował się jednak w połowie drogi zjechać na pobocze i zdrzemnąć – był potworny upał, kabina oczywiście nie była klimatyzowana. Mąż stał przy drodze, próbując zatrzymywać kolejne samochody, ale kto w nocy odważy się zabrać mężczyznę…  W końcu ktoś się jednak ulitował… Podwiózł go na Marymont… Mąż musiał jeszcze z Marymontu dostać się nocą na Ursynów… Taką mieliśmy przygodę! Ale sąsiedzką pomoc z Kazury pamięta się… Potem Ela z Piotrem i dziećmi wyjechali na stałe do Portugalii. Jacuś z rodzicami – do Kanady. Ewa z Markiem i córkami po powrocie z placówki przenieśli się do własnego domu na zielonym Ursynowie. My w końcu przeprowadziliśmy się do segmentu. Z najbliższych osób na Kazury została tylko „ciocia doktór” z Maćkiem…

Czasami wpadamy na siebie w Auchan…

Leave a Reply