„OJCIEC CHRZESTNY”

Pierwszy raz oglądałam ten film na zamkniętym pokazie w Centrali Wynajmu Filmów przy ul. Mazowieckiej 6/8, gdzie pracowała moja mama. Byłam wtedy w maturalnej klasie. Projekcja odbywała się w godzinach przedpołudniowych. Zapewne więc byłam na usprawiedliwionych przez mamę wagarach. Miało to miejsce prawdopodobnie jesienią 1972 r.

Film Francisa Forda Coppoli wywarł na mnie piorunujące wrażenie. Do dziś uważam, że jest to najlepiej „zrobiony” film w historii kina. Każda jego sekunda, każde ujęcie, każdy akord muzyki Nino Roty współgrają ze sobą. Wzmacniają wartką i krwawą akcję oraz geniusz występujących w filmie aktorów. Scena, która wywarła na mnie największe wrażenie, to ta, kiedy Michael Corleone (w tej roli genialny Al Pacino) – który właśnie przestaje być „cywilem” – siada przy stoliku, przy którym za chwilę zastrzeli dwóch gangsterów odpowiedzialnych za zamach na jego ojca – Don Vita Corleone. Nerwowa praca kamery i muzyka oddają napięcie bohatera, przyspieszone bicie serca, mętlik w głowie. Inna genialna scena – kiedy to Michael – jeszcze jako „cywil” – pojawia się w szpitalu, w którym po zamachu walczy o życie jego ojciec i okazuje się, że ochrona ważnego pacjenta poszła do domu. Szpital jest dziwnie opustoszały. Syn orientuje się, że za chwilę zamach zostanie powtórzony. Przewozi z pomocą pielęgniarki łóżko z ojcem do innej sali. Dzwoni do rodziny z informacją o sytuacji. Wychodzi przed szpital i udaje, że ma broń. Do pomocy angażuje znajomego cukiernika, który przyszedł odwiedzić Don Vita i również nie jest uzbrojony. Obydwaj podnoszą kołnierze płaszczy i udają, że mają pistolety gotowe do strzału. Podjeżdża samochód. Zatrzymuje się. Odjeżdża. Podjeżdża drugi raz. Ale – w końcu odjeżdża na dobre. Cukiernik próbuje zapalić papierosa i nie może – tak trzęsą mu się ręce.  „Ojca chrzestnego” oglądałam wielokrotnie. Na pokazie w CWF, w kinie, w telewizji, potem na kasecie VHS. Teraz kupiliśmy – online – całą sagę na DVD. Oglądaliśmy w ostatni weekend. Okazało się, że pamiętam każde ujęcie. Co innego dwie pozostałe części (II – z 1974, III – z 1990). Oglądałam je tylko raz w kinie. Uważam za bardzo dobre filmy, ale daleko im do części I. We wszystkich pojawiają się genialne sceny, w których przeplatają się dwie akcje. Jedną tworzą wydarzenia, związane z jakimiś uroczystościami religijnymi – chrztem, pogrzebem lub procesją. Drugą – przygotowywany lub odbywający się właśnie mord.

Kiedy myślę o swojej reakcji na „Ojca chrzestnego” w 1972 r., sądzę, że poraził mnie zarówno geniusz Coppoli, jak i – przedstawiona w filmie rzeczywistość.

Miałam wtedy 18 lat. Sądziłam, że świat dzieli się na przyzwoitych z grubsza ludzi, którzy tworzą pewien porządek, instytucje, prawo i służby, które mają ich chronić oraz – na zwyrodnialców, okrutników, bandytów o niskich czołach, którzy tym porządnym i stworzonemu przez nich porządkowi zagrażają, posługując się sprawnie nożami, pistoletami i innymi narzędziami, nadającymi się do mordu. W filmie zobaczyłam sympatycznych mężczyzn, czułych, opiekuńczych ojców, mężów i kochanków, którzy  zaraz po akcji, zleceniu, wyroku, tulą niemowlęta, przejmują się płaczącym synkiem, któremu właśnie stawiają bańki, nie zapominają zabrać z samochodu, w którym przed chwilą zginął człowiek, paczki z ciastkami dla ukochanej dzieciarni, tulą kobiety i subtelnie z nimi flirtują. Są głęboko przeświadczeni, że nie mają wyjścia – muszą tak żyć, żeby chronić tych, których kochają.

To był szok. Ta naiwność w postrzeganiu rzeczywistości towarzyszyła mi do lat dziewięćdziesiątych. Mąż założył firmę. Powstała szkoła. W istniejącym od 1988 r. Barku na Wyżynach, jedynym miejscu na Ursynowie, gdzie można było bardzo smacznie i niedrogo zjeść, pojawiali się wygoleni na łyso panowie, którzy nie płacili za obiady. Pieniądze wędrowały zapewne w całkiem odwrotną stronę. W 1994 r. na Górskiej 7 pojawili się dwaj mężczyźni, którzy chcieli ze mną rozmawiać. Jeden miał powierzchowność żołnierza rodziny Corleone z „Ojca chrzestnego” cz. I o nazwisku Luca Brasi. Siedział w milczeniu, ponuro przyglądając mi się spod niskiego czoła. Drugi – elegancki, posługujący się ładną polszczyzną, o przyjemnej powierzchowności, przedstawił mi propozycję ochrony. Bardzo szybko podpisałam wtedy umowę z firmą „Solid”, która okleiła obiekt swoimi nalepkami i wręczyła mi przycisk antynapadowy. Panowie na szczęście więcej nie pojawili się. Nie była to jedyna sytuacja, związana z prowadzeniem szkoły, w której czułam się zagrożona fizycznie.

Podczas wakacji w miejscowości Terracina niedaleko Neapolu mieliśmy na plaży okazję obserwować prawdziwą włoską mafię. Wygoleni, przyozdobieni w złotą biżuterię mężczyźni, ze swoimi pięknymi, subtelnymi żonami, otoczeni gromadą dzieci… Mój mąż grał nawet z nimi w siatkówkę.

Podczas innych wakacji chcieliśmy naszej córce pokazać Kazimierz nad Wisłą. Mieszkaliśmy w niewielkim hotelu z basenem. Oprócz nas spędzała tam czas elegancka pani z wnuczkiem i jakieś męskie towarzystwo. Podczas upalnego dnia, siedząc przy basenie, byliśmy – wraz z panią z wnuczkiem – przypadkowymi uczestnikami … szkolenia dla mafii. Struktura, sposoby działania, wszystko. Bez żadnej żenady ani lęku… Z wykresami na tablicy… Jawnie… W biały dzień…

Również w latach dziewięćdziesiątych moja bliska koleżanka ze szkolnej ławy, prowadząca firmę produkcyjnohandlową o zasięgu międzynarodowym, pokrzyżowała komuś transakcję. Przed wejściem do mieszkania napadło ją dwóch bandytów. Nie byli zainteresowani zawartością torebki ani biżuterią na dłoniach i szyi. Zmasakrowali jej twarz. Miała zgruchotane obie kości policzkowe, nos, szczękę i żuchwę. Cud, że nie uszkodzili jej mózgu. Zdolne ręce chirurgów wzorowo wykonały trudne zadanie. Firmę prowadzi do dziś. Policja umorzyła śledztwo, choć od poszkodowanej dostała nazwisko zleceniodawcy napadu. Napastników też nie złapano. Po tym wydarzeniu przez wiele lat towarzyszył jej uzbrojony w ostrą broń kierowca-ochroniarz.

Kiedyś uważałam, że są trzy zawody najbardziej godne szacunku – nauczyciel, lekarz i duchowny, jeśli są wykonywane w poczuciu misji. Teraz uważam, że ogromny szacunek należy się także przedsiębiorcom. Dzięki nim do budżetu państwa idzie najwięcej pieniędzy. Społeczeństwo rozwija się. Teraz już wiem, że każdy człowiek, który ma własną firmę – kiosk z pietruszką, kwiaciarnię, szkołę, firmę budowlaną, czy też tym bardziej – sieć kin, domów handlowych, salonów kosmetycznych, musiał choć raz znaleźć się w sytuacji, gdy ktoś zaciskał mu metalową pętlę na szyi, przedstawiając jednocześnie propozycję nie do odrzucenia. W zależności od epoki robiły to ręce należące do łysego, wytatuowanego, przyozdobionego w złoto osiłka lub wypachnionego, ubranego w elegancki markowy garnitur na przykład – prawnika. Jeśli przedsiębiorca przetrwał; nie pozwolił się okradać ani – zamienić swojej firmy w pralnię lub przykrywkę, to znaczy, że wykazał się ogromną dzielnością, odwagą, a także – inteligencją w szukaniu dróg ratunku i sposobów obrony – siebie, swoich bliskich, miejsc pracy swoich pracowników.

Świat przedstawiony w „Ojcu chrzestnym” zmienia powierzchowność, zmienia twarz, ale istnieje nadal. Może dlatego czuję niepokojące mrowienie, gdy słyszę podczas rozmów z niektórymi uczniami, że chcą studiować biznes i prowadzić w przyszłości firmę, wszystko jedno – jaką, byleby dochodową.

Następcy Don Vita, być może znacznie mniej od niego subtelni, zacierają ręce.

Polecam wszystkim sagę rodziny Corleone.

Leave a Reply