BABCINE HISTORIE – PIĘĆ PORTRETÓW

We wrześniu 2014 r. zostałam babcią. Nastała dla mnie nowa era – mózgu zalanego endorfinami. W dodatku w 2016 r. zostałam babcią kolejny raz. Efekt się wzmocnił i utrzymuje nieprzerwanie. A czas, który wcześniej niepokojąco przyspieszył, teraz wyraźnie spowolnił…

Myślę, jak być dobrą babcią, pracując i będąc jednocześnie sobą… Co chciałabym dać wnuczętom…Co dostałam od swoich babć…

Robię „przegląd” osób, które w moim życiu pełniły funkcję babci… Marianna Tomaszewska z domu Gieryn. Mama mamy. Urodziła się najwcześniej – w 1893 r. Nigdy jej nie poznałam, ale w dzieciństwie czułam często jej kojącą obecność, jej zrozumienie, wsparcie i dużą mentalną bliskość. Teraz czasami czuję jej bliskość i pomoc, kiedy opiekuję się leżącą od dwóch lat mamą. Babcia Marysia – bo tak o niej myślę i mówię – ma wpływ na odcienie i barwy moich smutków i nostalgii, moich zamyśleń, medytacji obłoków, medytacji morza, obserwowania drzew i pięknych krajobrazów.

Była piękną kobietą, szatynką o szaro-niebieskich oczach, bardzo regularnych rysach twarzy, długich, wąskich dłoniach pianistki. Miała piękne puszyste włosy, upięte w kok, długą szyję. Nosiła gorsety, białe koronkowe bluzki, do nich – długi sznur korali, ciemne spódnice do kostek. Podobno ślicznie i często się śmiała. Do czasu. Na pewno przeżyła dwie traumy. Pierwszą w 1917 r., kiedy to – za sprawą rewolucji październikowej – nie doszło do jej ślubu z ukochanym mężczyzną. Zginął z ręki bolszewików w swoim majątku. Została z wielką rozpaczą i samotnością. Gasła, ale wciąż budziła zainteresowanie mężczyzn. Jeden z nich „wychodził” małżeństwo. Sądził, że swoją miłością obudzi w niej radość i smak życia. Tak się jednak nie stało. Urodziła mu dwie córki – w 1923 r. Marysię (moją mamę), kilka lat później – Basię. Zmarła w lipcu 1934 r. Moja mama  do dziś nie lubi zapachu lewkonii, które stały w wazonach przy otwartej trumnie. Wyjątkowo traumatyczna była choroba babci i jej  umieranie. Po urodzeniu drugiej córki zapadła na gruźlicę krtani. Próbowano ją ratować w szpitalu w Otwocku. Wstawiono w krtań złotą rurkę, by mogła oddychać. Najtragiczniejsze było to, że nie mogła widywać się z dziećmi – bała się, że zarazi je nieuleczalną wtedy chorobą… Z tego samego powodu ograniczała kontakty z mężem, który miał stać się jedynym opiekunem córeczek. Odeszła samotnie w Otwocku. Miała 41 lat. Mam po niej część jej koralowego naszyjnika, trzy kryształowe kieliszki do czerwonego wina i dwuwiersz:

                       Śnieżek prószy, a w mej duszy

                                  Tęsknota sobie domeczek buduje…

Stefania Adamowicz z domu Gieryn, urodzona w 1906 r. najmłodsza siostra babci Marysi, ukochana ciocia i ciocia-babcia dla trzech pokoleń dzieci. Niezwykła, upragniona przez wszystkich osoba. Nie znam nikogo, kto nie myślał i nie mówił o niej z uwielbieniem. Jej odwiedziny, wspólny z nią wyjazd na wakacje były największą nagrodą i przyjemnością, choć mieszkało się wtedy w ogromnej ciasnocie. Miała niezwykły – wtedy i teraz – talent: kipiała w niej radość życia, którą starała się obdzielić cały świat wokół. Śmiała się w zaraźliwy sposób. Umiała radośnie bawić się z najmłodszymi dziećmi i poświęcała im czas. Obdzielała wszystkich czułym zainteresowaniem, akceptacją, życzliwością, sympatią i ciepłem. Miała okrągłą, rumianą buzię, puszyste włosy, figlarne iskierki w oczach. Lubiła flirtować i myślę, że sztukę wyrafinowanego, subtelnego flirtu i rozmowy z mężczyznami opanowała do perfekcji. Bardzo elegancko się ubierała. Zwłaszcza jej przedwojenne zdjęcia wyglądają, jak wyjęte z żurnali mód – piękne kapelusze, wcięte żakiety, długie rękawiczki, eleganckie pantofelki. Nic dziwnego, że musiała się opędzać przed chmarami wielbicieli, których jednak umiała trzymać na dystans. Adoracja sprawiała jej przyjemność i bawiła ją. Nie zakochiwała się. Nie przeżywała miłosnych dramatów. Z życia spijała śmietankę. Lubiła zabawy, życie towarzyskie. Mąż otaczał ją opieką, czułością, spokojem i dobrobytem.

Mówi się teraz dużo o pedofilii i molestowaniu seksualnym dzieci… Zawsze wydarzenia tego rodzaju są dla dziecka traumą, z którą boryka się do końca życia… Ciocia i w tym przypadku była wyjątkiem. Jako zabawną anegdotę przytaczała sytuację, kiedy w szkole ksiądz katecheta próbował się do niej dobierać. Posadził ją sobie na kolanach. Próbował dotykać. Poczuła pod sutanną to, co w takich sytuacjach się zwykle dzieje… Zeskoczyła z kolan, odepchnęła księdza i … dostała ataku śmiechu. Zostawiła mężczyznę w stanie kompletnego osłupienia i konsternacji. Ze śmiechem opowiadała też o podobnych zachowaniach starszego brata, które zawsze kończyły się jego – a nie jej –  upokorzeniem. Śmiech był jej orężem, obroną oraz sposobem zyskiwania ludzkiej sympatii, odreagowania wydarzeń trudnych… Bo przecież przeżywała okupację… A wcześniej – życiowy dramat, a później – śmierć ukochanej siostry.

Z ciociunią – bo tak o niej mówię i myślę – kilkakrotnie spędzałam wakacje, w Jantarze, Ustroniu Morskim. Także kiedy już byłam mężatką – w Mrzeżynie. Mieszkaliśmy w trójkę w pokoju przy kinie. Ciociunia – bez żadnej z naszej strony sugestii – co wieczór udawała się na ostatni seans. Po powrocie zaśmiewała się, patrząc na nasze podkrążone, pełne miłości oczy.

Zaśmiewała się, gdy w portowym barze piliśmy symboliczne ilości jej ulubionego calvadosa. Była specjalistką od żartów, wygłupów, psot… Uwielbiałam być z nią sam na sam, mieć ją na wyłączność – i jako mała dziewczynka, i jako nastolatka i – dorosła kobieta. Rozmowa z nią była zawsze przyjemnością. Dodawała otuchy, bawiła, była interesująca. Mam po niej bardzo stare i piękne wieczne pióro oraz trochę listów i sporo przepięknych kart pocztowych – urodzinowych, imieninowych, świątecznych i z rozmaitych ciocinych wyjazdów.

Ciocia Stefcia, zwana też Ciocią Depcią, przez innych – Funią zawsze z ogromną starannością dobierała kartki pocztowe – były tak ładne, że się ich nie wyrzucało…

Felicja Buśkiewicz z domu Roguska, mama taty. Była delikatną kobietą. Do życia niezbędne jej było męskie ramię. Bardzo kochała swoje dzieci – Romana i Zuzannę – i dbała o nie. Pierworodny syn chodził do najlepszej prywatnej szkoły w Warszawie, miał w domu lekcje gry na pianinie i … harfie oraz uczył się francuskiego. Wojna zapewne była dla niej bardzo traumatycznym doświadczeniem. Nie                        wiem, czy miała świadomość przynależności swojego męża do AK. Jednak chyba wiedziała o tym – w mieszkaniu były rewizje… Podobnie jak w domu rodziców… Pomimo okupacji starała się zapewnić dzieciom spokój i normalne dzieciństwo, na przykład zabierając je na letnisko. Podczas takiego letniego pobytu na wsi wydarzył się dramat. W odwecie za akcję partyzantów Niemcy spędzili wszystkich mieszkańców okolicznych miejscowości pod las. Kobiety z dziećmi oddzielili od mężczyzn. W męskiej grupie znalazł się mój tata. Jakiś mężczyzna zaczął uciekać. Zrobiło się zamieszanie, strzelanina. Wykorzystał to Romek, który mógł mieć wtedy 15 – 16 lat, i też zaczął uciekać, w inną stronę. Babcia, mocno trzymając za rękę córkę, ruszyła za nim. Często, ekspresyjnie opowiadała o tym wydarzeniu. Widziała tylko kark syna. W twarz uderzały ją gałązki. Ciągnęła za rękę córeczkę. Przy uszach świstały kule. Ale udało się. Pogoni nie było. Wszystkich spędzonych pod las ludzi rozstrzelano. Potem kolejny dramat – w ulicznej łapance na ulicach Warszawy zatrzymano Romana. Ktoś widział, przybiegł do mieszkania. Babcia zaczęła szaleć z rozpaczy. Dziadek wziął oszczędności i poszedł ratować syna. Niestety nie trafił na przekupnego żandarma. Zapłacił, żeby wpuszczono go na plac, gdzie trzymano ludzi z łapanki. Spotkali się. Razem bydlęcym wagonem pojechali do Mauthausen Gusen. Babcia zapadła się zdrowotnie. Przeprowadziła się z córką do swoich rodziców. Dostała czterdziestostopniowej gorączki. Traciła przytomność. Lekarz podejrzewał zapalenie opon mózgowych. W kamienicę uderzył pocisk. Córka wyprowadziła ją jakoś z płonącego domu. Potem wróciła po babcię – Józefę Roguską, która po wybuchu straciła słuch, była w szoku i nie wiedziała, co się dzieje. Budynek płonął, a dzielna nastolatka znalazła gdzieś dziecięcy wózek i ponownie weszła do zniszczonego mieszkania. Po ciocię-babcię Leontynę Tupikowską, która cierpiała na gościec, leżała, a jej ciało było zdeformowane. Kobiety zostały bez dachu nad głową i schroniły się u rodziny.

Nie wiem, jakim cudem babcia doszła do siebie… Nie wiem, jak wyglądała przed wojną. Nie zachowały się żadne zdjęcia. Była elegancką starszą panią. Lubiła dopasowane spódniczki tuż za kolano w różnych odcieniach szarości. Czarne pantofle na wąskim, niewysokim obcasiku, ze spiczastymi noskami. I białe bluzki. Paliła papierosy w fifce. Miała siwe, puszyste, dosyć długie włosy. Zajmowała się moimi braćmi ciotecznymi, dziećmi swojej córki. Tylko dwa razy spędzałam z nią wakacje – w Świdrach Wielkich i Garbatce-Letnisku. Miałam już jakieś 10 – 12 lat. Nie zostały mi po niej żadne pamiątki.

Janina Roguska. Starsza siostra babci Feli. Pisałam już o niej sporo, bo bardzo ważną była dla mnie osobą. Dziewięć lat życia razem. Wiele wyjazdów. Koło Warszawy – Góra Kalwaria, Konstancin, Otwock, Legionowo. Garbatka Letnisko w Puszczy Kozienickiej i Jantar nad morzem. Godziny spacerów, rozmów, głośnego czytania książek. Mam trochę listów cioci do mnie i żadnych innych pamiątek. Ale uczyła mnie, że przedmioty nie są ważne…

Życie miała aż nadto urozmaicone. Choć urodziła się w Warszawie, młodość spędziła w Petersburgu. Jej tata, wcielony w czas zaborów do armii rosyjskiej, przydzielony został do osobistej ochrony żony ostatniego cara Rosji. Zamieszkali więc w podobno zupełnie bajkowym Petersburgu. Żyli w środowisku białych carskich oficerów. No i nic dziwnego, że ktoś szarmancki, oczytany, kulturalny, delikatny skradł ciocine serce. Spotykali się na ślizgawce, zawsze w obecności przyzwoitki. Mróz był siarczysty, na łyżwach jeździło się w szalokominiarce i wciśniętej na nią futrzanej czapie. Dłonie ogrzewały rękawiczki, ukryte w również futrzanej mufce. Nastał 1917 rok. Rodzina Roguskich musiała rzucić wszystko  z miłością życia włącznie i uciekać do Polski. Z trudem udało się im wsiąść do ostatniego pociągu. Jechali w towarowym wagonie. Podróż była długa, z gotowaniem posiłków podczas postojów, i bardzo niepewna. Co chwilę byli kontrolowani przez bolszewików. Smutkiem napawał ich los młodego Rosjanina, który został na łaskę i niełaskę krasnoarmijców … W czasie tej stresującej i trudnej podróży ciocia, siedząc w otwartych drzwiach wagonu, uderzyła nogą w słup. Miała wtedy 22 lata. Kiedy jakimś cudem szczęśliwie udało im się dotrzeć do Warszawy, trafiła od razu do szpitala, gdzie chciano jej amputować nogę. W odbitej kości rozwinęła się gangrena. Ciocia nie wyraziła zgody na amputację, pomimo zagrożenia życia. W końcu lekarzom udało się opanować infekcję. Z nogą jednak wciąż były kłopoty. Ciocia musiała nosić jakieś szyny, but ortopedyczny… Dla młodej kobiety cała ta sytuacja uczuciowa i zdrowotna musiała być bardzo trudna. Sprawiła, że ciocia nigdy nie wyszła za mąż i nie założyła rodziny. Kiedy wybuchła wojna, miała już 44 lata. Kiedy rozpoczęło się powstanie – 49. Działając w konspiracji od początku jej istnienia, była już dojrzałą kobietą z ugruntowanym światopoglądem. Wiem tyle, że była członkiem Kedywu oraz oddziału Dysk (Dywersja i Samoobrona Kobiet). Miała pseudonim konspiracyjny Kasia i przeszła ze Zgrupowaniem Radosław cały powstańczy szlak bojowy – od Woli, przez Starówkę, kanałami do Śródmieścia i na Mokotów. Uciekła z obozu przejściowego w Pruszkowie. Nie wróciła do Warszawy. Zamieszkała w Wałbrzychu. Pracowała tam jako urzędniczka, jak przed wojną. Nie ujawniła nigdy działalności konspiracyjnej, zatarła jej ślady. Dzięki temu dożyła 85 lat nie niepokojona przez SB. Do Warszawy wróciła w połowie lat pięćdziesiątych. I  poświęciła się opiece nad dwu- trzyletnią Hanią. Miała wtedy ok. 61 lat…

Bardzo dużo czytała… Czytała też dużo na głos. Czasem były to lektury trochę zbyt poważne… Zapewne nie znała się na wychowywaniu małych dzieci… Chyba traktowała mnie jak osobę dorosłą. Dużo rozmawiała ze mną – o życiu, co jest w nim ważne, a co nie. O wojnie. O odwadze. O bohaterstwie. O dzielności. O Polsce – że trzeba o nią dbać. O braciach mniejszych – zwierzętach i roślinach. Z innymi dorosłymi zawzięcie dyskutowała. Nie rozumiałam wtedy, o czym mówiła i teraz bardzo tego żałuję. Jestem coraz bardziej jej ciekawa. Co przeżyła w czasie okupacji…

Pamiętam, że ulubionymi jej książkami była „Księga z San Michele” Axela Munthe, „Śniegi Kilimandżaro” i inne utwory Ernesta Hemingwaya oraz „Przedwiośnie” Stefana Żeromskiego, a także twórczość Antoniego Czechowa, Lwa Tołstoja, Aleksandra Puszkina i Michała Lermontowa… Muszę na nowo sięgnąć po te teksty… Znała na pamięć wiele wierszy. Lubiła mówić po rosyjsku. Ale pamiętała też fragmenty „Monachomachii” Ignacego Krasickiego i czasem mówiła coś o „wielebnym głupstwie”, gdy zdenerwowała ją pazerność na dobra doczesne i pycha hierarchów kościelnych.  Przyjaźniła się z księdzem z Góry Kalwarii, gdzie kilkakrotnie byłyśmy na letnisku. I godzinami z nim o czymś rozmawiała. Ten ksiądz był rzeczywiście bardzo sympatyczny. Odwiedzając ciocię, pamiętał o mojej obecności i brał ze sobą piękną, bardzo realistyczną, zapewne przedwojenną pacynkę, przedstawiającą krasnoludka. Byłam przekonana – i pamiętam to jak dziś! – że przyprowadza do nas prawdziwego krasnoludka. Ten krasnoludek rozmawiał ze mną i dawał mi wiele radości.

Przywoływała cztery wojenne obrazy. Kilku rewizji w domu, kiedy to gestapowcom nie udawało się znaleźć ani ukrytej w skrytkach broni, ani bibuły. Gipsowania ust Polakom przed rozstrzelaniem, żeby nie śpiewali „Mazurka Dąbrowskiego”. Śmierci najmłodszego brata Janka podczas ulicznej akcji. Mówiła o nim – był najlepszy z nas, dlatego zginął; wszyscy najlepsi zginęli. Scenę oglądaną przez mur getta. Z okna wysokiego piętra płonącej kamienicy młoda kobieta rzuca najpierw poduszki i kołdry, potem – maleńkie dziecko, na końcu – skacze sama. Opowiadając tę ostatnią sytuację, zawsze płakała. Zachowało się tylko jedno przedwojenne zdjęcie cioci, zrobione na Krakowskim Przedmieściu, w drugiej połowie lat trzydziestych. Elegancka, zgrabna, w małym kapeluszu, założonym na bakier, tak jak czasami nosi się beret… Po wojnie ubierała się przede wszystkim wygodnie – nosiła na ogół sznurowane buty za kostkę lub płaskie sandały. Chodziła dużo, szybko i energicznie – nie po kobiecemu, stawiała długie, marszowe kroki. Trudno było za nią nadążyć. Nie było śladu po jej kłopotach z nogą. W dyskusji – impulsywna, w rodzinie uchodziła za trudnego rozmówcę. Wrażliwa na krzywdę słabszych – dzieci z biednych, patologicznych rodzin, kobiet dręczonych przez mężów, zwierząt, roślin – starała się pomagać, jak tylko mogła.

Frida Buśkiewicz. Druga żona dziadka Ludwika Buśkiewicza. Niemka mieszkająca w Gdańsku. Jej mąż i syn-jedynak, żołnierze Wehrmachtu, zginęli na froncie wschodnim. Dziadek Lutek, bo tak o nim myślę i mówię, cudownie razem z synem ocalały z obozu koncentracyjnego Mauthausen Gusen, po powrocie do Warszawy zastał dosyć kłopotliwą sytuację. Jego żona mieszkała już z innym mężczyzną. Dziadek wyjechał – nie wiem, dlaczego właśnie tam – do Gdańska. I tam on – więzień niemieckiego obozu koncentracyjnego – ożenił się z Niemką. Tym sposobem stałam się „posiadaczką” niemieckiej babci… Nie pozwoliło mi to wpaść w stereotyp, powszechny w czasach tuż powojennych, ale aktualny dla niektórych także dzisiaj: zły Niemiec, dobry Polak. Babcia Frida była ciepłą, serdeczną osobą. Z wyglądu i charakteru przypominała bardzo Mamę Muminka. Do kompletu brakowało jej jedynie małej torebeczki, bo zapewne nawet pasiasty fartuch znalazłby się w jej zasobach. Miałam z nią tylko jeden problem – nie znała słowa po polsku. Ja zaś nie znałam żadnego ludzkiego słowa po niemiecku, poza tymi pełnymi agresji, przyswojonymi sobie podczas oglądania filmów wojennych. W związku z tym nudziłam się z nią śmiertelnie. Przytulała mnie w zamian często do swojego rozłożystego, miękkiego ciała i powtarzała: „Haneczka”. Dziadka i babcię odwiedzaliśmy zawsze w drodze do Jantaru lub/i – w drodze z Jantaru do Warszawy. Zostawaliśmy na noc. Mieszkali przy ul. Kartuskiej, na parterze. Mieli ogródek, z którego zawsze dostawaliśmy owoce – jabłka, śliwki, gruszki. W mieszkaniu zachwycały mnie monumentalne, barokowo ozdobne gdańskie meble, obstawione licznymi bibelotami – porcelanowymi i szklanymi figurkami, zastawą stołową, egzotycznymi muszlami. Oglądałam te wszystkie delikatne przedmioty w skupieniu i z nabożeństwem, uważnie, żeby niczego nie potłuc… U nikogo w Warszawie nie widziałam takiego „ozdobnego” mieszkania. W Warszawie całe szkło, porcelana, inne wyrafinowane kruchości po 1944 r. uległy całkowitemu unicestwieniu. Jakież było moje szczęście, kiedy babcia ofiarowała mi ogromną egzotyczną muszlę, która szumiała jak morze po przyłożeniu do ucha. Mam ją do dziś. Babcia była życzliwą, gościnną osobą. Po śmierci dziadka w 1957 r. nie zaprzestaliśmy wizyt u niej. Odwiedzałam ją także już jako nastolatka. W połowie lat siedemdziesiątych – bardzo schorowana, cierpiała na serce – wyjechała do siostry, do Hamburga. Martwiła się o grób dziadka. Minimum dwa razy do roku staramy się go odwiedzać na cmentarzu św. Franciszka tzw. Mauser przy ul. Kartuskiej. W stanie wojennym babcia przysyłała nam wspaniałe, pachnące smakołykami paczki, a w nich – rajstopy, sardynki i szynka w puszce, kakao, kawa, czekolada, pyszny ser żółty, rodzynki…  Nieznane w Polsce w czasach octu, królującego na sklepowych półkach i zdobycznych produktów czekolado- i sero- podobnych. Pisała listy po niemiecku, na które odpowiadała moja mama… Potem listy przestały przychodzić…

Moje babcie… Każda inna… Kobieca różnorodność… Dzielność… Zaradność… Wrażliwość… Dłonie… Uściski… Ważne gesty… Ważne słowa… Oparcie – nawet teraz.

Leave a Reply